poniedziałek, 31 marca 2014

Nassfeld - zimowa kraina szczęścia

Wiem, że większość z Was już nie może doczekać się ciepłych dni, ale ja chciałabym jeszcze na chwilę zabrać Was w zimowy krajobraz... Tak się cudownie złożyło, że miałam szansę pojechać, po prawie 7 letniej przewie, na narty. Moi rodzice zadbali o to, żebym już jako mała dziewczynka, nauczyła się bardzo dobrze jeździć. I chwała im za to! Jednak po dość długiej przerwie, bałam się, że może już nie pamiętam jak to się robi.. Przed wyjazdem miałam sporo obiekcji, co tu duzo mówić, po prostu nie chciałam okazać się najgorsza, to zupełnie nie leży w mojej naturze. Bałam się, że zamiast przyjemności, będę się męczyć. Finalnie zostałam postawiona przed faktem, że wyjazd jest 15 marca, jedziemy do Nassfeld, więc "pakuj się!".
 
Wczesnym, sobotnim rankiem wyruszyliśmy pociągiem w trasę Warszawa Centralna - Villach Hauptbahnhof. Podróż minęła nam doskonale, polecam każdemu, kto zastanawia się czy to aby dobry pomysł. Po 12 godzinach jazdy wysiedliśmy z pociągu wypoczęci a bilety kosztowały nas tyle samo co bilet do Krakowa w 1 klasie, cud - miód. Na dworcu czekała na nas, zamówiona jeszcze w Warszawie, taksówka, i tym sposobem o 20.00 meldowaliśmy się w swoich pokojach. To znaczy, zanim udało nam się wdrapać z walizkami aż na 2 piętro, po baaardzo stromych schodach (na szczęście znalazł się ochotnik, który wniósł moją walizkę na górę), zostaliśmy poczęstowani przez naszą gospodynię trunkiem jej własnego wyrobu, czyli zwyczajnym bimbrem. Pozwólcie, że nie będę się rozpisywać na temat jego walorów smakowych, bo musiałabym zmyślać ;)
 

Niedziela przywitała nas nieprzyzwoicie piękną pogodą, która jak się potem okazało, towarzyszyła nam do samego wyjazdu. Słońce i zero chmurek na niebie a do tego cieplutko! Szybko wciągnęliśmy śniadanie i na stok! Jeśli byliście kiedykolwiek w Austrii to doskonale wiecie, że tam wszystko jest czyściutkie i  perfekcyjnie zorganizowane. To istna kraina szczęśliwości, w której ludzie są dla siebie mili, nawet jeśli się nie znają, wszyscy segregują śmieci a autobusy nigdy się nie spóźniają. Nasza miejscowość nie odbiegała od ogólnokrajowych standardów ;) Jeśli chcesz poczuć, że narty prawie same za Ciebie jadą to Nassfeld jest do tego idealnym miejscem. Na szczyt Madritsche (2000 m n.p.m.) zabierała nas najdłuższa w Alpach kolejka kabinowa, po 20 minutach jazdy mogliśmy cieszyć się prawe 4 metrami śniegu.
 

Cały tydzień upłyną nam na zjazdach pięknymi trasami z drobnymi przerwami na opalanie się i jedzenie. Leżaki miały wielkie wzięcie, no ale nie ma się czemu dziwić skoro temperatura na stoku dochodziła do 20 stopni :) Marzenie każdego narciarza. Na szczęście nie samymi nartami człowiek żyje i od czasu do czasu trzeba było coś przekąsić. Zależało mi na tym, żeby spróbować lokalnej kuchni karynckiej i takich potraw szukałam w menu. Podstawą wyżywienia na stoku była treściwa i gorąca gulaschsuppe podawana w towarzystwie kajzerki. Nie jestem przesadną fanką gulaszu czy strogonowa i raczej stronię od takich smaków ale okazuje się, że po intensywnym wysiłku fizycznym wszystko smakuje inaczej. Gulaschsuppe jadłam na stoku kilka razy, w różnych miejscach i zawsze smakowała tak samo dobrze. Małe, kruche kawałki wołowiny zatopione w smakowitym sosie o mocno wyczuwalnym zapachu kminku i majeranku. Po takim posiłku można było jeździć i jeździć.


 
 Najbardziej ze wszystkich dań zasmakowały mi Käsespätzle czyli mączne kluseczki podawane serem, podsmażanym boczkiem, prażoną cebulką i dymką, podawane na patelni. Danie tak samo proste co kaloryczne... ale pyszne!

 
Zupa czosnkowa, którą jednego dnia zamówił mój Tata nie była powalająca, ta którą proponowałam Wam na blogu była o niebo lepsza, przede wszystkim nie była zaciągana mąką ;)
 
 
Jeśli chodzi o desery, to niekwestionowanym królem alpejskich słodkości jest apfelstrudel z sosem waniliowym. Uważajcie, kiedy go zamawiacie, bo często pod nazwą sos kryje się zupa waniliowa z maleńkim dodatkiem ciasta :) Podczas jednego z naszych obiadów, para która dzieliła z nami stolik (każdy w takie piękne słońce chciał siedzieć na tarasie, więc  ludzie dosiadali się tam, gdzie były wolne miejsca) zamówiła porcję apfelstrudel i dodatkową (!) porcję sosu waniliowego.. Niektórzy mają niezłe apetyt, mnie by chyba zemdliło po takiej ilości słodkiego..
 
 
 
Bardzo ciekawym, lokalnym daniem, które jadłam były Käsnudeln czyli gigantyczne ravioli. To typowy przykład przenikania się gastronomicznych wpływów. Karyntia jest regionem, który graniczny bezpośrednio z Włochami a serowe pierogi to odpowiednich ich mniejszych, włoskich braci - ravioli. Szczerze mówiąc nieźle się ubawiłam, kiedy podano mi 3 wielgachne pierogi sowicie oblane masłem szałwiowym, spodziewałam się troszkę czegoś innego.. ale to właśnie są uroki odkrywania obcych kuchni. Niestety jedyne zdjęcie, jakie posiadam to instagramowa fotka, ale wierzcie mi, że jeśli powiem Wam, że każdy pieróg był wielkości cytryny nie minę się z prawdą :)
 
 
Upojny, narciarski tydzień minął szybko, ale nie za szybko. Udało mi się odpocząć, złapać trochę dystansu do świata i wzbogacić się o kilka nowych piegów na nosie. No i oczywiście porządnie najeść :) Mogę śmiało powiedzieć, że się najeździłam i już zaczynam tęsknić za kolejnym wypadem. Mam mocne postanowienie, że więcej nie zrobię takiej długiej narciarskiej przerwy, za bardzo to kocham. Góry są piękne, a sporty zimowe bardzo wciągające. Do tego wszystkiego trzeba jeszcze dodać fajne towarzystwo i wyjazd zawsze się uda, a do Nassfel chciałabym jeszcze wrócić...
 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz