piątek, 27 września 2013

Weneckie popołudnie - pyszny obiad i najdroższy drink w życiu :)

Do tawerny Campiello Remer dotarliśmy bez trudu. Wewnątrz knajpki panował przytulny półmrok. Okienka były małe a całość wyglądała trochę jak wygospodarowana z części garażu, których z wiadomych przyczyn w Wenecji nie ma.. Byliśmy pierwszymi klientami, więc mogliśmy wybierać, gdzie chcemy usiąść. Chwilę później nas knajpka zaczęła zapełniać się gośćmi. Wiedzialam napewno, że w Wenecji chcę zjeść tiramisu, bo to ojczyzna tego deseru, ale zanim zamówiliśmy słodkości trzeba było wybrać danie główne. Ja zdecydowałam się na klasykę makaron z pomidorami a Ł. wybrał wersję z sardelami. Jedzenie pojawiło się błyskawicznie, całe szczęście, bo byliśmy baaaardzo głodni. Moje było przepyszne! To kolejny dowód na to, że prosta kuchnia nie musi być zwyczajna i oczywista. Sos pomidorowy i makaron połączenie wyjątkowo klasyczne, ale ser, którym posypane było danie miał niezwykły smak, ponieważ był wędzony. Trochę jak nasz oscypek, ale nie było to dokładnie to samo. Jestem gapa, bo nie zrobiłam sobie zdjęcia menu i nie mogę sobie przypomnieć jak się nazywał. Oczywiście porcja była gigantyczna więc Ł. po zjedzeniu swojego dania musiał mnie wspomóc. Jego pasta była bardzo instensywnie rybna w smaku, nie wiem, czy mnie odpowiadałby taki smak, ale on wyglądał na zadowolonego.
 
 
W trakcie oczekiwania na deser zdążyłam zrobić kilka zdjęć. Na szczególną uwagę zasługiwał niezwykły ekspres do kawy, wyglądał trochę kosmicznie, ale kawa z niego smakowała wyśmienicie!
 

 
 
Idealnym dodatkiem do pysznej kawy było długo wyczekiwane tiramisu. Fajnie jest próbować dań w miejscu,  którego pochodzą i poznawać ich oryginalny smak. Muszę powiedzieć, że nie zawiodłam się, deser był delikatny i kremowy z wyczuwalną nutką amaretto i kawy. Na szczęście ten smak nie zdominował całości. Biszkopt był puszysty a krem miał cudowną lekką konsystencję ale jednocześnie nie rozlewał się za bardzo.
 
 
Nie ma co, po takim obiedzie ciężko nam było zebrać się i wyruszyć na dalsze zwiedzanie, uff.. Czas uciekał, nie było wyjścia, musieliśmy rozstać się z tawerną, myśląc o tym, że kiedyś na pewno do niej wrócimy. Pieszo doszliśmy do północnego krańca wyspy i na przystani Ospedale czekaliśmy na tramwaj, którym wróciliśmy na Plac św. Marka, z którego ponownie poszliśmy na targowisko za mostem Rialto. Stwierdziliśmy, że to najlepsze miejsce, żeby kupić pamiątki - w naszym przypadku magnesy dla kilku bliskich osób. Nasz wenecki dzień powoli dobiegał końcowi. bo o 20.00 odpływał nasz statek. Ostatnie chwile w tym niezwykłym mieście spędziliśmy w jego głównym punkcie, czyli... na  Placu św. Marka :) Znajomi, którzy byli na urlopie tydzień wcześniej polecili nam żebyśmy usiedli w jednej z knajpek, w których grają muzykę na żywo i tak też zrobiliśmy. Potem okazało się, że wybraliśmy to samo miejsce, w którym oni byli tydzień wcześniej :) Nie byliśmy głodni, ponieważ od obiadu nie minęło wiele czasu, ale chcieliśmy pożegnać Wenecję pysznym drinkiem. Ja zamówiłam aperol spritz a Ł. nini bellini. (przepis znajdziecie na blogu, o tutaj). Zanim usiedliśmy kelner uprzedził nas, że za muzykę na żywo jest opłata, doliczana do rachunku, w wysokości 6 euro. No trudno, jak mus to mus, w końcu to ekskluzywna miejscówka. Finalnie okazało się, że stawka liczona jest od osoby, więc za samą muzykę zapłaciliśmy 12 euro. Grunt to nie przeliczać na złotówki bo to były najdroższe drinki w moim życiu. Czy warte swojej ceny? Nie jestem pewna.. Ł. stwierdził, że najlepiej było, kiedy orkiestra robiła sobie przerwę w graniu. Faktycznie trochę fałszowali, ale to też miało swój urok :)
 
 
Przy ostatnich promieniach zachodzącego słońca żegnaliśmy się z Wenecją. Piękną, tajemniczą i przede wszystkim bardzo smakowitą..
 
Santa Maria della Salute
 
 

poniedziałek, 23 września 2013

Wenecja - podziwiając zabytki i szukając smaków.

Punktem obowiązkowym tegorocznego urlopu, od samego początku, była Wenecja. Z jednej strony nie mogliśmy się doczekać, kiedy ją odwiedzimy, a z drugiej, nie mogliśmy znaleźć dobrego dnia na wycieczkę. Trochę szkoda nam było pięknych słonecznych dni.. poza tym uznaliśmy, że niezbyt przyjemnie będzie cały dzień wędrować po mieście w upale. Po tygodniu wylegiwania się na plaży, z małymi przerwami na zwiedzanie okolic, nadszedł właściwy dzień :) Zaopatrzeni w przewodnik i mapkę stawiliśmy się o 9.00 na przystanku autobusowym w kierunku Punta Sabbioni, gdzie znajduje się przystań Vaporetto. Podróż trwała ok. 20 minut, ale przez chwilę poczułam się jak w Warszawie, w godzinach szczytu. Autobus był wypełniony ludźmi! Na szczęście dosyć szybko dojechaliśmy na miejsce i wtedy zaczęła się walka o miejsce w kolejce do kasy, po bilet na prom. Kto musiał stać, ten stał..my nie:) Jedną z nielicznych zalet naszego hotelu była możliwość kupienia biletów w recepcji. Tym sposobem uniknęliśmy kolejki i udaliśmy się prosto na prom. Na przystani, w najlepsze trwała walka o miejsce. Kto ustawi się bliżej wejścia ma szanse usiąść przy burcie. Nam też jakoś się udało i o 9.30 płynęliśmy do Wenecji.

widok z Vaporetto na Wenecję
 
Przystanki Vaporetto
 
Plan był prosty, najpierw szturmujemy Bazylikę św. Marka, bo tam najtrudniej się dostać. Kiedy dopłynęliśmy do placu św.Marka szybkim krokiem pognaliśmy do bazyliki. I tu, potwierdziła się moja teoria, że zawsze dobrze sprawdzić wcześniej, co może czekać Cię na miejscu. Do świątyni nie są wpuszczani turyści z plecakami. Jest specjalna przechowalnia bagażu, schowana w uliczce niedaleko, ale mimo tego, że kilka tablic informacyjnych przed wejściem uprzedza o tym fakcie, nikt nie zwraca na to uwagi. Za to później, przy kontroli tuż przed wejściem wszyscy są ogromnie zdziwieni. Wszyscy, ale nie my!:) Kiedy Ł, stał grzecznie w kolejce ja puściłam się pędem w poszukiwaniu rzeczonej przechowalni. Trochę pobłądziłam, bo oznaczenia nie są zbyt dobre, ale misja zakończyła się powodzeniem.
 
Szczerze mówiąc spodziewałam się, że po wejściu do środka ugną się pode mną kolana, że przytłoczy mnie wielkość i monumentalność bazyliki. Nic takiego się nie stało, nie powtórzyły się moje odczucia z Bazyliki św. Piotra w Rzymie. Wewnątrz budowli panuje niezbyt przyjemny półmrok. Wszędzie obowiązuje zakaz fotografowania, wprawdzie nikt go nie respektuje, ale trochę krępowałam się po prostu wyciągnąć aparat i robić zdjęcia. Ł. udało się złapać kilka ujęć z ukrycia. Niewątpliwie największe wrażenie robi sklepienie bazyliki, niezwykle bogate i precyzyjnie wykonane a najpiękniejsza jest kopuła z mozaiką z XIII wieku przedstawiającą scenę Wniebowstąpienia.


Wejście do bazyliki nie jest płatne, ale to wcale nie oznacza, że nie wydamy tam ani grosza, co to, to nie. Żeby zobaczyć ołtarz trzeba zapłacić 2 euro, bo ktoś sprytnie wymyślił żeby obrócić go tyłem do zwiedzających. Niezbyt to przyjemnie i nie robi dobrego wrażenia. Płatne jest też wejście do skarbca (3 euro), w którym poza drogocennymi i przepięknymi zbiorami można również zobaczyć relikwie. Trochę szkoda, że trafiliśmy na moment, w którym bazylika była w remoncie i większa jej część była zasłonięta rusztowaniem, bo warto zwrócić uwagę, na przepiękną fasadę budowli i malowidła w portalach na zewnątrz. 


Po wyjściu z bazyliki, wpadliśmy w sam środek szalonego tłumu, który opanował Plac św. Marka. Odebraliśmu plecak i nie pozostało nam nic innego, jak tylko dać nura w wąskie weneckie uliczki. Uznaliśmy, że zwiedzać, będziemy głównie pieszo, dzięki temu mogliśmy zajrzeć w każdy zakamarek tego wyjątkowego miasta. Było jeszcze dość wcześnie, kiedy skierowaliśmy swoje kroki do mostu Rialto. To najstarszy i chyba największy wenecki most, który prowadzi do targowej części miasta. Około godziny 10.30 można było przejść na drugą stronę w miarę swobodnie, nie obijając się przesadnie o przechodniów, nawet udał nam się zrobić takie zdjęcie, na którym wyglądamy jak byśmy byli tam zupełnie sami.

Most Rialto

 
Widok na Canale Grande
Widok z mostu w kierunku Ruga Orefici

 
Po przejściu na drugą stronę Canale Grande daliśmy się ponieść tłumowi. Szliśmy w tą samą stronę co wszyscy, próba obrania kierunku pod prąd mogła grozić kalectwem lub kilkoma siniakami:) Wpatrzeni w przepiękne kamienice dotarliśmy do słynnego targu rybnego - Mercato del Pesce al Minuto. Bardzo się ucieszyłam, bo nie było jeszcze za poźno i zdążyliśmy objerzeć niezwykłe widowisko przekrzykujących się sprzedawców podających co rusz inne ceny na swoje towary i kupujących, kórzy ochoczo się targowali. To wielka przjemność patrzeć na ludzi, dla których praca jest nie tylko przykrym obowiązkiem ale także pasją, czy swego rodzaju rytuałem? Kiedy dzień targowy dobiegał końcowi można było trafić na naprawdę niezwykłe okazje, bo sprzedawcy obniżają ceny maksymalnie byle tylko sprzedać towar, który kolejnego dnia nie będzie już atrakcyjny. Lady wypełnione lodem uginały się od dobrodziejstw morza. Kałamarnice, ośmiorniczki, langustynki, małże św. Jakuba, mule i wiele gatunków ryb. Istny raj, tylko zapach mało rajski ;)
 
 

 
Wpatrywanie się w te wszystkie pyszności spodowało, że poczuliśmy się trochę głodni. Była dopiero 11.00 więc na obiad trochę wcześnie, ale postanowiliśmy, przynajmniej wstępnie, zlokalizować miejsca, które chcieliśmy odwiedzić. Przed wyjazdem zrobiłam dokładny przegląd knajpek, w których waro zjeść w Wenecji. Bardzo pomocny okazał się ranking The Guardian o wdzięcznym tytule "Top 10 budget eats in Venice". Link tutaj. Dla mnie to ważne, żeby odwiedzając takie miejsce jak Wenecja nie jeść byle czego i byle gdzie. Bardzo łatwo jest wpaść w sidła zastawione na turystów, którym niestety często jest wszystko jedno co zjedzą. Ale nie nam! Skierowaliśmy swoje kroki w poszukiwaniu Taverny del Campiello Remer i przy okazji wstąpliśmy na pyszne cappuccino w wydaniu na stojąco, czyli baaaardzo po włosku. Będąc we włoszech szukajcie takich właśnie miejsc, gdzie podają kilka rodzajów panini, trochę słodyczy, kawę i drinki takie jak np. aperol. Jeśli są miejsca siedzące możecie spodziewać się dwóch cen, kawa przy stoliku będzie droższa. Cappucino nie powinno kosztować więcej niż 1,50 euro, ale będzie mniejsze niż to polskie. Zależało mi, żeby Ł. poczuł włoski klimat od A do Z a kawa była elementem obowiązkowym. To był także dobry moment żeby wypisać kartki pocztowe, które kupiliśmy chwilę wcześniej. Sącząc kawę a potem aperol odpoczęliśmy chwileczkę.
 
 


 
Wmocnieni dobrą kawą ruszyliśmy dalej. Z małą pomocą GPS, udało nam się znaleźć uliczkę, która doprowadziła nas do poszukiwanej tawerny. Spokojni, że wiemy gdzie wrócić na obiad poszliśmy do przystani Vaporetto, znów przy moście Rialto. Podróż tym wodnym tramwajem to naprawdę fajna sprawa, warto kawałeczek przepłynąć chociaż kawałeczek, bo można spojrzeć na miasto z zupełnie innej perspektywy Fasady budynków przy Canale Grande to małe dzieła sztuki. Przystanie dla gondoli przed hotelami, prywatne zejścia do łódek. Magiczny widok. Mieliśmy szczęście, bo trafiliśmy na linię, która następny przystanek miała dokładnie tam, gdzie chcieliśmy wysiąść, czyli przy stacji Ferrovia. W okolicy miała być kolejna z knajpek, które chcieliśmy zaliczyć, pierwsza na liście The Guardian - Arte della Pizza. Niestety po długich poszukawaniach musieliśmy zrezygnować. Nie udał nam się znaleźć tego miejsca :( Nic straconego, przynajmniej jest po co wracać. Błądząć pośród uliczek dzielnicy Cannaregio odkryliśmy coś znacznie ciekawszego. Nie miałam o tym pojęcia, a okazuje się, że to w Wenecji powstało pierwsze na świecie żydowskie getto, czyli dzielnica wyznaczona tylko i wyłącznie dla Żydów. I faktycznie w pewnym momencie zauważyliśmy, że mija nas coraz więcej tradycyjnie ubranych mężczyzn a na restauracyjnych witrynach widnieją napisy "kosher pizza". I  ten oto sposób na krótką chwilę przenieśliśmy się z Włoch do Izraela.
 
Campo di Ghetto Nuovo
Powoli zbliżała się 15.00 i nasze żołądki bezlitośnie nam o tym przypominały. Nie udało nam się zjeść pizzy na wynos, więc bez zbędnych przystanków zmierzaliśmy w kierunku tawerny del Campiello Remer. Ukryta przed turystami, w alejce która kończy się pomostem wychodzącym na Canalre Grande. Trzeba sobie zasłużyć, żeby zjeść w takim miejscu.. ale o tym, następnym razem...

 





środa, 11 września 2013

Vecchia Europa czyli nasza dwutygodniowa mekka.

Odnajdując w Cavallino knajpkę o wdzięcznej nazwie Vecchia Europa, nabraliśmy apetytu na naprawdę udane wakacje. Dla niektórych perspektywa stołowania się w jednym miejscu przez większość czasu nie byłaby zadowalająca, ale ja lubię wracać do miejsc, w których jedzenie po prostu mi smakuje. Dzięki temu, przez  dwa tygodnie, przerobiliśmy prawie całą kartę i spróbowaliśmy wszystkiego na co mieliśmy ochotę, niektóre dania zamawialiśmy po kilka razy.. Nie wiem jak Wy, ale ja uwielbiam owoce morza a ilekroć mam okazję jeść je za granicą korzystam z tego, bo ich ceny są zdecydowanie niższe niż w Polsce. Kto miał okazję widzieć włoską trattorię, ten wie, że często nie grzeszą one przesadną urodą jeśli chodzi o wystrój, nasza Vecchia była jednym z takich miejsc. Ale czy to wystrój jest najważniejszy? Zdecydowanie nie!
 
Kiedy wybijała godzina 18.00 zbieraliśmy się z plaży i szliśmy na kolację, to był zdecydowanie żelazny punkt programu. Na ogół byliśmy pierwszymi gośćmi, dzięki temu mogliśmy dowoli wybierać, przy którym stoliku chcemy zjeść. Jakoś tak wyszło, że upatrzyliśmy sobie jeden i zawsze przy nim siadaliśmy. Na patio, trochę w rogu,  świetne miejsce, żeby popatrzeć się na ludzi, a ja bardzo lubię to robić :) Najbardziej rzucało się w oczy to, że Niemcy nie potrafią jeść nożem i widelcem, ale może daruje sobie moją opinię na ten temat.. Po kilku dniach, staliśmy się stałymi klientami. Właściciel, bardzo życzliwy i pogodny człowiek, który również zajmował się gośćmi, częstował nas swoim limoncello, które serwował zawsze na koniec kolacji. To taki prosty gest, który nie wymaga specjalnych starań  a niesie ze sobą wielką przyjemność. My czuliśmy się po prostu wyróżnieni :) Zresztą, te kolacje wprawiały nas w wyjątkowo dobry nastrój, po wypiciu spritzu, butelki wina i cytrynówki na zakończenie świat stawał się piękniejszy!
 
Poza serem burrata na przystawkę zamawialiśmy takie pyszności jak: grillowane krewetki, mule w sosie pomidorowym, szynkę prosciutto na rukoli, małże św. Jakuba. Im biżej było wyjazdu tym więcej zamawialiśmy, chcieliśmy nacieszyć się smakami, póki mieliśmy na to czas. Grillowane krewetki to był istny obłęd, krewetkożercy na pewno doskonale mnie rozumieją. Ich mięso było tak smakowite, że nie potrzeba było żadnych dodatkowych ulepszaczy czy przypraw. Wystarczyło jedynie delikatne skropić oliwą i cytryną. Największa ich wada polegała na tym, że po obraniu z pancerzyków, do zjedzenia zostawało tak mało :( Jednocześnie był to dla mnie idealny pretekst by zamawiać je często.
 
grillowane krewetki
 
Któregoś wieczoru zobaczyłam, że ludzie przy sąsiednim stoliku zamówili na przystawkę małże św. Jakuba. Następnego dnia poszliśmy ich śladem. Potrawa była pięknie podana, każda z trzech muszli była przygotowana w inny sposób. Pierwsza to samo mięso małży jedynie skropione oliwą i cytryną, kolejna była zapieczona pod bułką tartą a trzecia pod startą cukinią. Wszystkie były podane na ciepło.
 
małże św. Jakuba
 
Idealną przystawką dla naszej dwójki okazały się mule. Przygotowywałam je i jadłam wielokrotnie, ale nigdy w sosie pomidorowym. Znam to połączenie w teorii ale jakoś nie miałam okazji spróbować, te w białym winie smakują mi tak bardzo, że zawsze się na nie decydowałam. Tym razem nie było tego kłopotu bo w naszej knajpce serwowali tylko wersję z pomidorami. Nie byłam wcale zaskoczona tym, że bardzo przypadły mi do gustu :) Dodam tylko, że w karcie figurowały jako przystawka, natomiast porcja była tak duża, że spokojnie mogła być daniem głównym dla jednej osoby.
 
mule
 
Najlepszym dodatkiem do wszystkich przystawek był chleb, maczany w oliwie albo sosach z dań, które rozpływały się po talerzach..
 
Dania główne, które jedliśmy to zupełnie osobna historia, na kolejny wpis :)
 

 

wtorek, 10 września 2013

Włoska wyprawa, wielkie rozczarowanie czy bella vita?

To takie oczywiste, że wszytko co dobre szybko się kończy, ale czemu akurat w tym stwierdzeniu musi być aż tyle prawdy? Do tegorocznego urlopu ledwo udało mi się dotrzeć. Poziom stresu i przemęczenia był bardzo wysoki i udzielił się chyba wszystkim z mojego otoczenia, Ł. od jakiegoś czasu też chodził naburmuszony i zły, zaczynało być niewesoło. Nawet gotować się nie chciało. Dlatego, kiedy wszyscy zdążyli już wypocząć, opalić się i wrócić z nowymi siłami do warszawskiej rzeczywistości, w podróż wybraliśmy się my! Szczerze mówiąc, przed wyjazdem, nawet ciężko było mi wykrzesać odrobinę entuzjazmu na to, co nas czeka. Chciałam już po prostu jechać, jak najdalej od miejsc które stały się przyczyną smutków i letnich przygnębień (tak, te letnie też istnieją), chciałam uciec.

Kierunek obraliśmy dość spontanicznie, chociaż nieprzypadkowo. W marcu odwiedziłam razem z A. Rzym i to właśnie ta wyprawa przesądziła o moim wakacyjnym kierunku. Wpadłam jak śliwka w kompot. Rzym mnie zauroczył i wrócę tam, na pewno. Pięciodniowy wyjazd sprawił, że zapragnęłam więcej, dlatego dość szybko po powrocie zamówiłam przewodnik po Włoszech i zaczęłam snuć pierwsze plany.
Pierwotnie mieliśmy dojechać aż do Sycylii odwiedzając po drodze wszystko co nam się zamarzy, ale stopniowo trasa naszego wyjazdu kurczyła się. Dwa tygodnie to za mało na włoski trip, o jakim pierwotnie myślałam. Poza tym chyba nie zdążylibyśmy odpocząć, tym razem nie tego nam było trzeba. Oboje potrzebowaliśmy odmiany od codziennego pośpiechu i pędu, w którym gnaliśmy nie wiadomo gdzie. Ale przecież nic straconego, na objechanie Włoch przyjdzie jeszcze czas. Finalnie zdecydowaliśmy się na północ, wybraliśmy miejscowość Cavallino -Treporti jako punkt docelowy z myślą o tym, że odwiedzimy to, co po sąsiedzku. Trasę, którą mieliśmy do pokonania rozłożyliśmy sobie na dwa dni, zakładając, że pierwszego pokonamy więcej kilometrów.
Wyruszyliśmy w niedzielę, więc w poniedziałek ok 14.00 byliśmy już na miejscu. Urlop rozpoczęliśmy małym rozczarowaniem, dotyczącym naszego hotelu.. tak naprawdę to było całkiem duże rozczarowanie. Pokój był malutki, ciasny i niezbyt czysty a do tego wszechobecne kadzidełka, które nieudolnie próbowały ukryć brzydki zapach. Mówi się trudno, przecież tak właściwie będziemy tam tylko spać - pomyślałam. Lekko rozczarowani postanowiliśmy przejść się po mieście i poszukać czegoś pysznego do zjedzenia. Niestety godzina 15.00 to chyba najgorsza pora, żeby szukać otwartej knajpki. Z reguły większość z nich pracuje od rana do 13.00 - 14.00 a potem dopiero od 18.00. Nie mogąc znaleźć nic ciekawego byliśmy zmuszeni wybrać niezbyt ciekawe miejsce z szyldem pizza 24h. Nie spodziewałam się niczego spektakularnego, ale tortellini, które zamówiłam były okropne. I to był moment, który przelał czarę goryczy. Po dwóch dniach podróży, w końcu dotarłam na mój wyczekany urlop a wszystko było nie tak! Rozryczałam się jak dzieciak bo czułam, że to będą najgorsze wakacje mojego życia..
Wtorek przywitał nas pięknym słońcem. Postanowiłam dać "tym cholernym Włochom" jeszcze jedną szansę i zawalczyć o udany wypoczynek. Przed wyjazdem dogłębnie przestudiowałam blogi i fora kulinarne pod kątem tego, co zjeść w miastach, które planowaliśmy odwiedzić ale jakoś nie przyszło mi do głowy sprawdzić samego Cavallino. Rano, z nowym, chociaż ledwo tlącym się, entuzjazmem usiadłam do poszukiwań. Niezawodny okazał się tripadvisor, który już wielokrotnie odkrył przede mną miejsca ze wspaniałą kuchnią. Po wprowadzeniu odpowiednich danych, wyskoczyło mi zaledwie kilka propozycji z czego dwie zasługiwały na jakąkolwiek uwagę. "Okej, przynajmniej coś, nie będę nastawiać się negatywnie, pójdziemy wieczorem na kolację i zobaczymy co serwują" - z tym postanowieniem poszliśmy na plażę... O 18.00 wybiła godzina zero, wolnym spacerem wyruszyliśmy na spotkanie z przeznaczeniem :) Przed wejściem do restauracji stało menu, więc zanim weszliśmy do środka zerknęliśmy co podają - wyglądało nieźle. Pełni nadziei przeszliśmy przez próg i....usłyszeliśmy słodkie "buonasera" a przed nami pojawiła się kelnerka z menu pytająca nas "due?", "Tak! Tak! Tak! To znaczy si due!". I już wiedziałam, ze będzie super! Myślę, że od wejścia do tej restauracji zaczął się nasz prawdziwy włoski urlop, bo od tego dnia odwiedzaliśmy ją prawie codziennie..
Na pierwszy ogień zamówiliśmy ser buratta jako przystawkę i pizzę margherita - chciałam sprawić czy to co teoretycznie powinno być najprostsze jest również najlepsze. Sera buratta, miałam przyjemność spróbować w Rzymie, niesamowity smak. Niestety nie udało mi się znaleźć go w menu żadnej warszawskiej knajpy ale można kupić go w małej Italii. Jedyny kłopot polega na tym, że we Włoszech kosztuje 1,40 euro a w Polsce 17 złotych, spora różnica. Wracając do sedna, burro to po włosku masło a smak tego sera jest iście maślany. Dosłownie rozpływa się w ustach, a jego kremowa konsystencja jest czymś niemalże doskonałym! Smakuje świetnie na zimno podany na liściach rukoli jak i delikatnie rozpuszczony np. na wierzchu makaronu. Byłam nawet lekko zdziwiona, że Ł. który nie przepada za mozzarellą na zimno zasmakował właśnie w burracie. A pizza? Idealne ciasto, chrupiący lekko puszysty brzeg i idealnie cienki środek, sos pomidorowy lekko słodkawy.. do tego pyszne białe wino, byliśmy zachwyceni!