Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wakacje. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wakacje. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 1 marca 2015

Bliny gryczane z łososiem

Weekend upłyną nam pod hasłem wspominania pysznych potraw, których mieliśmy okazję spróbować podczas letniego urlopu. Powiało wschodem, ale nie orientem, tylko bliskim wchodem. Bliskim również naszym sercom i żołądkom. Pierwszy kęs gryczanych blinów od razu przeniósł nas do pięknej Białowieży i po raz kolejny utwierdził nas w przekonaniu, że Polska jest pełna fantastycznych smaków, których warto szukać!

Składniki na około 30 blinów:
1 szklanka mąki pszennej
3/4 mąki gryczanej
30 g świeżych drożdży
2 jajka
1 szklanka mleka
2 łyżki cukru
szczypta soli
olej do smażenia

łosoś wędzony
jogurt bałkański
czerwony kawior (ja użyłam z łososia)
cytryna
koperek

Przygotowanie:
Do miski przesiać oba rodzaje mąki. Mleko podgrzać żeby było lekko ciepłe, dodać cukier i rozpuścić w nim drożdże. Do mąki wbić jajka i dolać mleko z drożdżami. Posolić i porządnie wyrobić ciasto, najlepiej drewnianą łyżką a następnie odstawić na 2 godziny w ciepłe miejsce. Po tym czasie ciasto powinno wyrosnąć i porządnie bąbląwać w misce. Na patelni rozgrzać olej i wykładać łyżką ciasto (jego konsystencja będzie podobna do ciasta na racuchy). Smażyć z obu stron aż bliny ładnie się zrumienią. Po wyłożeniu na talerz, na każdy placuszek położył plaster łososia, łyżkę jogurtu bałkańskiego i kawior. Całość posypać koperkiem i skropić cytryną.






piątek, 29 sierpnia 2014

Poproszę pączki z wątróbką

Stacjonując na Mazurach zrobiliśmy kilka ciekawych wypadów między innymi do Wilczego Szańca, nigdy tam nie byłam aż dziwne, że nie załapałam się na żadna szkolną wycieczkę.Tym bardziej nie mogłam przepuścić okazji żeby odwiedzić to miejsce. Do celu dojechaliśmy mniej więcej na godzinę 11.00 i w zasadzie rzutem na taśmę udało nam się zaparkować. Na drodze dojazdowej robi się duuuuuuży korek, który w pewnym momencie już tylko rośnie, dlatego warto wstać wcześniej niż pół dnia spędzić w samochodzie. Na wjeździe do parkingu pobierana jest opłata, w naszym przypadku 40 zł (30 zł za bilety i 10 zł za parking) i zostajemy skierowani w stronę wolnych miejsc. Znowu mieliśmy szczęście, bo pierwszy parking znajduje się na betonowej płycie, która w ciągu dnia zamienia się w gorącą patelnię, kiedy ten się zapełni auta kierowane są na drugi leśny parking. Stanęliśmy w cieniu drzew, więc samochód nie nagrzał się w środku. Idąc w stronę wejścia można dołączyć się do grup, które zbierają przewodnicy ale my postanowiliśmy działać na własną rękę. Jeszcze tylko mapka żeby nie zabłądzić i można zwiedzać. Porośnięte mchem bunkry wyglądają przygnębiająco ale ogrom całego obiektu robi wrażenie. Spacer zajmuje nam dobre 1,5 godziny chociaż to tylko 2 kilometry.






Wilczy Szaniec leży rzut beretem od Kętrzyna, więc na obiad wybraliśmy się do Zajazdu pod Zamkiem. Kto z Was śledzi Kuchenne Rewolucje ten wie, że w jednym z sezonów zawitała tam Magda Gessler. Miejsce rozsławiły pączki z nadzieniem z wątróbki, nie było mowy żeby go nie odwiedzić. Szczęście znowu dopisało i zajęliśmy ostatni wolny stolik. Na przystawkę zamówiliśmy pączki (9zł) na danie główne Ł. wybrał żeberka  w sosie miodowym z kaszą gryczaną (26zł) a ja filet z okonia z opiekanymi ziemniaczkami (32zł). Pączki pojawiły się szybko, stanowisko do smażenia znajduje się na dworze i można tam kupić tylko pączki nie siadając w restauracji. Co do smaku..kolejne fantastyczne zaskoczenie, jak ja lubię takie niespodzianki! Farsz wyśmienity ale musicie uwierzyć mi na słowo, że połączenie wątróbki puszystego pączkowego ciasta, cukru pudru i parmezanu działa, i to dobrze. Rozochoceni pączkami czekaliśmy na resztę.Czekaliśmy i czekaliśmy... aż pojawiły się żeberka. Pani kelnerka powiedziała, że zaraz przyniesie moją rybę ale muszę jeszcze chwilę poczekać za co przeprosiła. Niestety przez tą "chwilę" Ł. zdążył zjeść swoje danie.. Mój okoń był rozczarowujący. Banalne i nudne jedzenie, aż przykro było mi patrzeć na talerz. Poza tym moje ziemniaczki miały być opiekane a były obsmażone.. wiem, bo smażyły się tu gdzie pączki, poza tym smak był zupełnie inny. Klapa. Ł. zjadł żeberka ze smakiem ja też próbowałam i niczego im nie brakowało. Myślę, Zajazd pod Zamkiem warto odwiedzić i spróbować pączków bo są niezwykłe. Co do reszty, poprawnie ale bez rewelacji, aha jeszcze lemoniada była pyszna ;)




środa, 27 sierpnia 2014

Tatarskie przysmaki w Kruszynianach

Kolejnym celem na naszej kulinarnej mapie były Kruszyniany czyli jedna z miejscowości znajdujących się na Szlaku Tatarskim. Zanim jednak dotarliśmy na miejsce odwiedziliśmy Krainę Otwartych Okiennic czyli trzy podlaskie miejscowości Soce, Puchły i Trześciankę, w których można obejrzeć XIX i XX wieczne domy z przepięknie malowanymi okiennicami i rzeźbionymi wiatrownicami. Przystanek na rozprostowanie kości zrobiliśmy pod cerkwią w Puchłach, niestety z powodu remontu większość elewacji była przykryta drewnianymi rusztowaniami, więc musieliśmy wspomóc się naszą wyobraźnią. 





Miejscowości są bardzo ciekawe i jeśli będziecie w pobliży warto je odwiedzić, w zasadzie można nawet nie wysiadać z samochodu, bo wszystkie domu położone są wzdłuż głównej drogi. Z Krainy Okiennic ruszyliśmy na północny wschód w kierunku Kruszynian. Przyznam, że kiedy dotarliśmy na miejsce bardzo nie chciałam wychodzić z samochodu, w którym klimatyzacja była rozkręcona na maksa bo na dworze panował nieludzki upał. Wizytę w Kruszynianach mieliśmy zacząć od zwiedzania meczetu, więc z lekkiej sukienki przebrałam się w długie spodnie a na ramiona zarzuciłam bluzę (brakowało mi tylko czapki...). Możecie wyobrazić sobie jak cudownie się czułam ale nie chciałam urazić nikogo w meczecie. Jak się potem okazało trochę za bardzo się przejęłam, bo obok mnie stała dziewczyna w szortach i z odsłoniętymi ramionami i nikt nie wyglądał na oburzonego ;). Przed wejściem musieliśmy zdjąć buty i zostawić je w małej sieni. Szybko odgoniłam myśl o tym kiedy ostatni raz ktoś prał tu dywany, po których miałam chodzić na bosaka i po cichutki wślizgnęliśmy się do środka. Trafiliśmy na pogrzeb, a tak właściwie na koniec opowieści o tatarskich tradycjach dotyczących pochówku. Szybka zmiana, drobna opłata i wykład zaczął się od nowa w mniej więcej 20 minut dostaliśmy porządną porcję wiedzy na temat historii i zwyczajów tatarskich. Potem był czas na dokładne zwiedzenie meczetu i pstryknięcie kilku fotek. Wybiła 14.00 a nam zaczynało burczeć w brzuchach..






Po wyjściu z meczetu doskonale wiedzieliśmy gdzie skierować nasze kroki. Tatarska Jurta, miejsce, które odwiedził nawet Książę Karol ale to nie z tego powodu bardzo chcieliśmy tam zjeść. Pierekaczewnik, mówi Wam to coś? Mnie mówiło niewiele, wiedziałam tylko, że da się to zjeść, ale z czego to jest zrobione, jak wygląda, nie miałam pojęcia. Warto dodać, że pierekaczewnik posiada oznaczenie Unii Europejskiej - Gwarantowana Tradycyjna Specjalność (GTS). Produkty z tym oznaczeniem muszą być wytwarzane w tradycyjny sposób z tradycyjnej receptury przekazywanej z pokolenia na pokolenie. Według mojej najlepszej wiedzy, pierekaczewnik z tym oznaczeniem zjecie tylko w Tatarskiej Jurcie.

 Najważniejsze danie obiadu zamówił Ł. mnie uwiodły kołduny tatarskie podawane z rosołem. Kiedy na stół wjechał pierekaczewnik trochę opadły nam szczęki. Porcja ogromna! Do tego w jednej miseczce surówka z kalafiora a w drugiej sos. A samo danie? Niezwykle ciekawe już na poziomie struktury, cienkie płaty ciasta nieco pofałdowane, przełożone mięsem a całość upieczona. Czegoś takiego jeszcze nie jadłam, smakowało szczególnie z dodatkiem dipu, który był lekko ostry. Myślę, że jest to prawie nie do odtworzenia w warunkach domowych, przede wszystkim trzeba znać dobry przepis, więc bardzo się cieszę, że miałam okazję spróbować tego tatarskiego przysmaku. Mam nadzieję, że kiedyś będzie mi dane zobaczyć sam proces przygotowywania, na żywo :)


Nie mogłam powstrzymać się od porównania kołdunów do Stoczkowych pielmieni, w końcu to też są pierożki z mięsem. Ciasto było zdecydowanie grubsze niż u braci pielmieni ale nie było twarde ani gumowate. W środku pierożka solidna, dobrze doprawiona porcja mięsa. Jedyne co ujmowało temu daniu to rosół. Kompletnie niedoprawiony przypominał bardziej wodę z dodatkiem kilku rosołowych kropli. Solidna szczypta soli i pieprzu jakoś złagodziły złe wrażenia, ale kiedy skończyły się pierożki przestałam jeść zupę.


Kruszyniany i Tatarska Jurta to punkt obowiązkowy do odwiedzenia jeśli wybieracie się na podlasie. Minus za rosół nie obniża wysokiej noty bo kuchnia jest tu wyśmienita i niezwykle orientalna. Na pierekaczewnik trzeba się śpieszyć, bo liczba porcji jest ograniczona a warto spróbować i na własnym podniebieniu odkryć jaka Polska jest ciekawa i różnorodna. Z Tatarskiej Jurty wyjechaliśmy najedzeni i zadowoleni z dwiema drożdżówkami na dalszą drogę. Niestety bułeczki nie miały szans zostać sfotografowane, ponieważ bardzo szybko zniknęły w naszych brzuchach. W ostatni, jak się później okazało, upalny dzień tego lata wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy na Mazury.







poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Białowieża - na tropie wschodnich smaków

W tym roku spędziliśmy bardzo smakowity urlop, w najbliższych wpisach postaram się pokazać Wam to czego mieliśmy okazję spróbować. Nasz plan był prosty jedziemy w Polskę odpocząć i dobrze zjeść. Już teraz mogę śmiało powiedzieć, udało się! W naszym pięknym kraju jest naprawdę wiele miejsc, które oferują coś więcej niż frytki ze starego tłuszczu. Czasem trzeba poszukać ale warto poświęcić trochę czasu i wybrać miejsce, które dopieści Wasze kubki smakowe i odkryje przed Wami kulinarne sekrety regionu.

Na pierwszy ognień wybraliśmy Białowieżę. Pamiętałam to miejsce sprzed wielu, wielu lat, kiedy byłam tam jako dziecko. Po przyjeździe odwiedziliśmy Rezerwat Pokazowy Żubrów, który niestety trąci myszką. Miejsce, które powinno być jedną z wizytówek regionu i magnesem na turystów jest takie samo jak 20 lat temu. Przed wejściem do rezerwatu stoją brzydkie, drewniane, rozpadające się budki z tandetnymi pamiątkami, aż chce się krzyknąć "dlaczego?". Z powodu upału większość zwierząt schroniła się w cieniu, więc po godzinnym spacerze pojechaliśmy zameldować się i zjeść obiad. Przed wyjazdem zrobiłam porządne poszukiwania gdzie w Białowieży warto się zatrzymać. Mieszkaliśmy w przepięknym miejscu - Stoczek 1929. To restauracja oraz 4 pokoje do wynajęcia. Doba ze śniadaniem dla dwóch osób to koszt 250 zł, nie jest najtaniej ale wierzcie mi warto odwiedzić to miejsce, szczególnie ze względu na kuchnię.





Od samego wyjazdu z Warszawy myślałam tylko o tym, że w Białowieży zjem pielmieni. Nie zaskoczy Was więc mój obiadowy wybór :) Ł. odważnie skusił się na ozór. Moje pierożki były doskonałe, właśnie takie, jak je sobie wyobrażałam. Cienkie aksamitne ciasto i dobrze doprawione, intensywnie czosnkowe mięsne nadzienie. Ozora nie spróbowałam ale Ł. bardzo chwalił, więc wierzę mu na słowo. Jedyne co mogę dodać od siebie to, moim zdaniem, bardzo ciekawy sposób podania -pokrojony w cienkie plasterki niczym carpaccio. Zanim dostaliśmy danie główne każde z nas zamówiło zupę. Ja wybrałam zupę rybną (soliankę) a Ł. wersję mięsną tego dania. Fajnie, że zdecydowaliśmy się na dwa rodzaje, dzięki temu każde z nas miało okazję spróbować zupy sąsiada i przekonać się jak bardzo różnią się w smaku mimo podobnych składników i wyglądu. Mięsna wkładka w zupie Ł. nadała jej zimowego charakteru, mocno wyczulany był smak wędzonki. To takie danie, którym można się najeść na długo, moja była zdecydowanie lżejsza ale również bardzo sycąca. Przyznam, że pierwszy raz w życiu  miałam okazję jeść soliankę i kiedy czytałam co wchodzi w jej skład nie mogłam zrozumieć jak to wszystko może do siebie pasować? Kapary, oliwki, ryba i do tego jeszcze ogórek kiszony a to wszystko połączone smakiem pomidorowym. A jednak! Ta zupa to strzał w dziesiątkę i bardzo się cieszę, że miałam okazję spróbować jej w tak fantastycznym miejscu.




Ukontentowani posiłkiem poszliśmy na intensywny spacer żeby bez większych wyrzutów sumienia móc zjeść kolację. Po takim obiedzie nie mogliśmy doczekać się wieczoru. Jeśli mam być szczera to ja od razu wiedziałam co zjem na kolację.. Białowieżę można obejść w ciągu jednego dnia,  szczególnie polecam Wam spacer po niezwykle urokliwym parku pałacowym. Można się zmęczyć bo  jego spora część położona jest na wzniesieniu, więc marsz pod górkę murowany. Dla zmęczonych i spragnionych jest knajpka, która sądząc po jej wystroju, doskonale pamięta poprzedni ustrój ale można tam przysiąść na chwilę i pokrzepić się szklaneczką cydru. 

Po długim marszu przez Białowieżę z jednego jej końca na drugi czuliśmy, że zasłużyliśmy na kolację. Wieczór był piękny i upalny dlatego wybraliśmy miejsca na zewnątrz. Ja zamówiłam bliny gryczane z łososiem a Ł. polędwiczkę wieprzową w sosie grzybowym. Bliny były doskonałe, lekkie i puszyste z solidną porcją łososia na wierzchu a do tego przepięknie podane. Jak na mój gust mogły by być odrobinę bardziej słone ale tylko odrobinę. Całość pasowała do siebie idealnie wędzony łosoś i kwaśna śmietana świetnie podkręcały smak całego dania. Mięso, które zamówił Ł też było wyśmienite. Moim zdaniem porcja była trochę mała, szczególnie dla faceta i to chyba jedyny minus tego dania. Polędwiczki były kruche i soczyste a sosu nie było ani za dużo ani za mało. Do tego gotowane ziemniaczki i kilka kwiatów brokułów i kalafiora. W szklaneczkach przyjemnie bomblował nam cydr a wieczór trwał, trwał i trwał..




W kolejnym wpisie zabiorę Was w na tatarską wyprawę!

piątek, 27 września 2013

Weneckie popołudnie - pyszny obiad i najdroższy drink w życiu :)

Do tawerny Campiello Remer dotarliśmy bez trudu. Wewnątrz knajpki panował przytulny półmrok. Okienka były małe a całość wyglądała trochę jak wygospodarowana z części garażu, których z wiadomych przyczyn w Wenecji nie ma.. Byliśmy pierwszymi klientami, więc mogliśmy wybierać, gdzie chcemy usiąść. Chwilę później nas knajpka zaczęła zapełniać się gośćmi. Wiedzialam napewno, że w Wenecji chcę zjeść tiramisu, bo to ojczyzna tego deseru, ale zanim zamówiliśmy słodkości trzeba było wybrać danie główne. Ja zdecydowałam się na klasykę makaron z pomidorami a Ł. wybrał wersję z sardelami. Jedzenie pojawiło się błyskawicznie, całe szczęście, bo byliśmy baaaardzo głodni. Moje było przepyszne! To kolejny dowód na to, że prosta kuchnia nie musi być zwyczajna i oczywista. Sos pomidorowy i makaron połączenie wyjątkowo klasyczne, ale ser, którym posypane było danie miał niezwykły smak, ponieważ był wędzony. Trochę jak nasz oscypek, ale nie było to dokładnie to samo. Jestem gapa, bo nie zrobiłam sobie zdjęcia menu i nie mogę sobie przypomnieć jak się nazywał. Oczywiście porcja była gigantyczna więc Ł. po zjedzeniu swojego dania musiał mnie wspomóc. Jego pasta była bardzo instensywnie rybna w smaku, nie wiem, czy mnie odpowiadałby taki smak, ale on wyglądał na zadowolonego.
 
 
W trakcie oczekiwania na deser zdążyłam zrobić kilka zdjęć. Na szczególną uwagę zasługiwał niezwykły ekspres do kawy, wyglądał trochę kosmicznie, ale kawa z niego smakowała wyśmienicie!
 

 
 
Idealnym dodatkiem do pysznej kawy było długo wyczekiwane tiramisu. Fajnie jest próbować dań w miejscu,  którego pochodzą i poznawać ich oryginalny smak. Muszę powiedzieć, że nie zawiodłam się, deser był delikatny i kremowy z wyczuwalną nutką amaretto i kawy. Na szczęście ten smak nie zdominował całości. Biszkopt był puszysty a krem miał cudowną lekką konsystencję ale jednocześnie nie rozlewał się za bardzo.
 
 
Nie ma co, po takim obiedzie ciężko nam było zebrać się i wyruszyć na dalsze zwiedzanie, uff.. Czas uciekał, nie było wyjścia, musieliśmy rozstać się z tawerną, myśląc o tym, że kiedyś na pewno do niej wrócimy. Pieszo doszliśmy do północnego krańca wyspy i na przystani Ospedale czekaliśmy na tramwaj, którym wróciliśmy na Plac św. Marka, z którego ponownie poszliśmy na targowisko za mostem Rialto. Stwierdziliśmy, że to najlepsze miejsce, żeby kupić pamiątki - w naszym przypadku magnesy dla kilku bliskich osób. Nasz wenecki dzień powoli dobiegał końcowi. bo o 20.00 odpływał nasz statek. Ostatnie chwile w tym niezwykłym mieście spędziliśmy w jego głównym punkcie, czyli... na  Placu św. Marka :) Znajomi, którzy byli na urlopie tydzień wcześniej polecili nam żebyśmy usiedli w jednej z knajpek, w których grają muzykę na żywo i tak też zrobiliśmy. Potem okazało się, że wybraliśmy to samo miejsce, w którym oni byli tydzień wcześniej :) Nie byliśmy głodni, ponieważ od obiadu nie minęło wiele czasu, ale chcieliśmy pożegnać Wenecję pysznym drinkiem. Ja zamówiłam aperol spritz a Ł. nini bellini. (przepis znajdziecie na blogu, o tutaj). Zanim usiedliśmy kelner uprzedził nas, że za muzykę na żywo jest opłata, doliczana do rachunku, w wysokości 6 euro. No trudno, jak mus to mus, w końcu to ekskluzywna miejscówka. Finalnie okazało się, że stawka liczona jest od osoby, więc za samą muzykę zapłaciliśmy 12 euro. Grunt to nie przeliczać na złotówki bo to były najdroższe drinki w moim życiu. Czy warte swojej ceny? Nie jestem pewna.. Ł. stwierdził, że najlepiej było, kiedy orkiestra robiła sobie przerwę w graniu. Faktycznie trochę fałszowali, ale to też miało swój urok :)
 
 
Przy ostatnich promieniach zachodzącego słońca żegnaliśmy się z Wenecją. Piękną, tajemniczą i przede wszystkim bardzo smakowitą..
 
Santa Maria della Salute
 
 

poniedziałek, 23 września 2013

Wenecja - podziwiając zabytki i szukając smaków.

Punktem obowiązkowym tegorocznego urlopu, od samego początku, była Wenecja. Z jednej strony nie mogliśmy się doczekać, kiedy ją odwiedzimy, a z drugiej, nie mogliśmy znaleźć dobrego dnia na wycieczkę. Trochę szkoda nam było pięknych słonecznych dni.. poza tym uznaliśmy, że niezbyt przyjemnie będzie cały dzień wędrować po mieście w upale. Po tygodniu wylegiwania się na plaży, z małymi przerwami na zwiedzanie okolic, nadszedł właściwy dzień :) Zaopatrzeni w przewodnik i mapkę stawiliśmy się o 9.00 na przystanku autobusowym w kierunku Punta Sabbioni, gdzie znajduje się przystań Vaporetto. Podróż trwała ok. 20 minut, ale przez chwilę poczułam się jak w Warszawie, w godzinach szczytu. Autobus był wypełniony ludźmi! Na szczęście dosyć szybko dojechaliśmy na miejsce i wtedy zaczęła się walka o miejsce w kolejce do kasy, po bilet na prom. Kto musiał stać, ten stał..my nie:) Jedną z nielicznych zalet naszego hotelu była możliwość kupienia biletów w recepcji. Tym sposobem uniknęliśmy kolejki i udaliśmy się prosto na prom. Na przystani, w najlepsze trwała walka o miejsce. Kto ustawi się bliżej wejścia ma szanse usiąść przy burcie. Nam też jakoś się udało i o 9.30 płynęliśmy do Wenecji.

widok z Vaporetto na Wenecję
 
Przystanki Vaporetto
 
Plan był prosty, najpierw szturmujemy Bazylikę św. Marka, bo tam najtrudniej się dostać. Kiedy dopłynęliśmy do placu św.Marka szybkim krokiem pognaliśmy do bazyliki. I tu, potwierdziła się moja teoria, że zawsze dobrze sprawdzić wcześniej, co może czekać Cię na miejscu. Do świątyni nie są wpuszczani turyści z plecakami. Jest specjalna przechowalnia bagażu, schowana w uliczce niedaleko, ale mimo tego, że kilka tablic informacyjnych przed wejściem uprzedza o tym fakcie, nikt nie zwraca na to uwagi. Za to później, przy kontroli tuż przed wejściem wszyscy są ogromnie zdziwieni. Wszyscy, ale nie my!:) Kiedy Ł, stał grzecznie w kolejce ja puściłam się pędem w poszukiwaniu rzeczonej przechowalni. Trochę pobłądziłam, bo oznaczenia nie są zbyt dobre, ale misja zakończyła się powodzeniem.
 
Szczerze mówiąc spodziewałam się, że po wejściu do środka ugną się pode mną kolana, że przytłoczy mnie wielkość i monumentalność bazyliki. Nic takiego się nie stało, nie powtórzyły się moje odczucia z Bazyliki św. Piotra w Rzymie. Wewnątrz budowli panuje niezbyt przyjemny półmrok. Wszędzie obowiązuje zakaz fotografowania, wprawdzie nikt go nie respektuje, ale trochę krępowałam się po prostu wyciągnąć aparat i robić zdjęcia. Ł. udało się złapać kilka ujęć z ukrycia. Niewątpliwie największe wrażenie robi sklepienie bazyliki, niezwykle bogate i precyzyjnie wykonane a najpiękniejsza jest kopuła z mozaiką z XIII wieku przedstawiającą scenę Wniebowstąpienia.


Wejście do bazyliki nie jest płatne, ale to wcale nie oznacza, że nie wydamy tam ani grosza, co to, to nie. Żeby zobaczyć ołtarz trzeba zapłacić 2 euro, bo ktoś sprytnie wymyślił żeby obrócić go tyłem do zwiedzających. Niezbyt to przyjemnie i nie robi dobrego wrażenia. Płatne jest też wejście do skarbca (3 euro), w którym poza drogocennymi i przepięknymi zbiorami można również zobaczyć relikwie. Trochę szkoda, że trafiliśmy na moment, w którym bazylika była w remoncie i większa jej część była zasłonięta rusztowaniem, bo warto zwrócić uwagę, na przepiękną fasadę budowli i malowidła w portalach na zewnątrz. 


Po wyjściu z bazyliki, wpadliśmy w sam środek szalonego tłumu, który opanował Plac św. Marka. Odebraliśmu plecak i nie pozostało nam nic innego, jak tylko dać nura w wąskie weneckie uliczki. Uznaliśmy, że zwiedzać, będziemy głównie pieszo, dzięki temu mogliśmy zajrzeć w każdy zakamarek tego wyjątkowego miasta. Było jeszcze dość wcześnie, kiedy skierowaliśmy swoje kroki do mostu Rialto. To najstarszy i chyba największy wenecki most, który prowadzi do targowej części miasta. Około godziny 10.30 można było przejść na drugą stronę w miarę swobodnie, nie obijając się przesadnie o przechodniów, nawet udał nam się zrobić takie zdjęcie, na którym wyglądamy jak byśmy byli tam zupełnie sami.

Most Rialto

 
Widok na Canale Grande
Widok z mostu w kierunku Ruga Orefici

 
Po przejściu na drugą stronę Canale Grande daliśmy się ponieść tłumowi. Szliśmy w tą samą stronę co wszyscy, próba obrania kierunku pod prąd mogła grozić kalectwem lub kilkoma siniakami:) Wpatrzeni w przepiękne kamienice dotarliśmy do słynnego targu rybnego - Mercato del Pesce al Minuto. Bardzo się ucieszyłam, bo nie było jeszcze za poźno i zdążyliśmy objerzeć niezwykłe widowisko przekrzykujących się sprzedawców podających co rusz inne ceny na swoje towary i kupujących, kórzy ochoczo się targowali. To wielka przjemność patrzeć na ludzi, dla których praca jest nie tylko przykrym obowiązkiem ale także pasją, czy swego rodzaju rytuałem? Kiedy dzień targowy dobiegał końcowi można było trafić na naprawdę niezwykłe okazje, bo sprzedawcy obniżają ceny maksymalnie byle tylko sprzedać towar, który kolejnego dnia nie będzie już atrakcyjny. Lady wypełnione lodem uginały się od dobrodziejstw morza. Kałamarnice, ośmiorniczki, langustynki, małże św. Jakuba, mule i wiele gatunków ryb. Istny raj, tylko zapach mało rajski ;)
 
 

 
Wpatrywanie się w te wszystkie pyszności spodowało, że poczuliśmy się trochę głodni. Była dopiero 11.00 więc na obiad trochę wcześnie, ale postanowiliśmy, przynajmniej wstępnie, zlokalizować miejsca, które chcieliśmy odwiedzić. Przed wyjazdem zrobiłam dokładny przegląd knajpek, w których waro zjeść w Wenecji. Bardzo pomocny okazał się ranking The Guardian o wdzięcznym tytule "Top 10 budget eats in Venice". Link tutaj. Dla mnie to ważne, żeby odwiedzając takie miejsce jak Wenecja nie jeść byle czego i byle gdzie. Bardzo łatwo jest wpaść w sidła zastawione na turystów, którym niestety często jest wszystko jedno co zjedzą. Ale nie nam! Skierowaliśmy swoje kroki w poszukiwaniu Taverny del Campiello Remer i przy okazji wstąpliśmy na pyszne cappuccino w wydaniu na stojąco, czyli baaaardzo po włosku. Będąc we włoszech szukajcie takich właśnie miejsc, gdzie podają kilka rodzajów panini, trochę słodyczy, kawę i drinki takie jak np. aperol. Jeśli są miejsca siedzące możecie spodziewać się dwóch cen, kawa przy stoliku będzie droższa. Cappucino nie powinno kosztować więcej niż 1,50 euro, ale będzie mniejsze niż to polskie. Zależało mi, żeby Ł. poczuł włoski klimat od A do Z a kawa była elementem obowiązkowym. To był także dobry moment żeby wypisać kartki pocztowe, które kupiliśmy chwilę wcześniej. Sącząc kawę a potem aperol odpoczęliśmy chwileczkę.
 
 


 
Wmocnieni dobrą kawą ruszyliśmy dalej. Z małą pomocą GPS, udało nam się znaleźć uliczkę, która doprowadziła nas do poszukiwanej tawerny. Spokojni, że wiemy gdzie wrócić na obiad poszliśmy do przystani Vaporetto, znów przy moście Rialto. Podróż tym wodnym tramwajem to naprawdę fajna sprawa, warto kawałeczek przepłynąć chociaż kawałeczek, bo można spojrzeć na miasto z zupełnie innej perspektywy Fasady budynków przy Canale Grande to małe dzieła sztuki. Przystanie dla gondoli przed hotelami, prywatne zejścia do łódek. Magiczny widok. Mieliśmy szczęście, bo trafiliśmy na linię, która następny przystanek miała dokładnie tam, gdzie chcieliśmy wysiąść, czyli przy stacji Ferrovia. W okolicy miała być kolejna z knajpek, które chcieliśmy zaliczyć, pierwsza na liście The Guardian - Arte della Pizza. Niestety po długich poszukawaniach musieliśmy zrezygnować. Nie udał nam się znaleźć tego miejsca :( Nic straconego, przynajmniej jest po co wracać. Błądząć pośród uliczek dzielnicy Cannaregio odkryliśmy coś znacznie ciekawszego. Nie miałam o tym pojęcia, a okazuje się, że to w Wenecji powstało pierwsze na świecie żydowskie getto, czyli dzielnica wyznaczona tylko i wyłącznie dla Żydów. I faktycznie w pewnym momencie zauważyliśmy, że mija nas coraz więcej tradycyjnie ubranych mężczyzn a na restauracyjnych witrynach widnieją napisy "kosher pizza". I  ten oto sposób na krótką chwilę przenieśliśmy się z Włoch do Izraela.
 
Campo di Ghetto Nuovo
Powoli zbliżała się 15.00 i nasze żołądki bezlitośnie nam o tym przypominały. Nie udało nam się zjeść pizzy na wynos, więc bez zbędnych przystanków zmierzaliśmy w kierunku tawerny del Campiello Remer. Ukryta przed turystami, w alejce która kończy się pomostem wychodzącym na Canalre Grande. Trzeba sobie zasłużyć, żeby zjeść w takim miejscu.. ale o tym, następnym razem...