Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Berlin. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Berlin. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 6 czerwca 2013

3xB czyli Berlin, burrito, burger.. i currywurst ;)

Kolejny dzień naszego pobytu to intensywne zwiedzanie, musieliśmy zaliczyć chociaż te flagowe atrakcje, czyli Bramę Brandenburską, Reichstag i Plac Poczdamski skąd był rzut beretem do multimedialnego Sony Center. Oprócz klasycznego zwiedzania mieliśmy upatrzonych kila lumpeksów, sklepów z ciuchami i rzeczami vintage. W połowie dnia czuliśmy już duże zmęczenie, bo poza podróżowaniem metrem korzystaliśmy głównie z własnych nóg ;) Wizyta w Berlinie nie może obejść się bez spróbowania currywurst, tak przynajmniej twierdzili moi towarzysze, ponieważ byłam w defensywie nie miałam zbyt wiele do gadania. Z metra wysiedliśmy na Wittenbergplatz i wybraliśmy kiosk (nie da się tego inaczej nazwać) sąsiadujący ze sławnym domem towarowym KaDeWe. Przechodząc do meritum, czyli do samego dania..skłamałabym gdybym powiedziała, że było to coś niejadalnego, i że mi nie smakowało. Nie była to wprawdzie smakowa ekstaza, ale to dobry sposób żeby szybko i skutecznie zaspokoić głód. Połączenie ketchupu i curry okazało się całkiem trafione, chociaż wolałam się za bardzo nie zastawiać z czego składa się kiełbaska, którą zjadałam. Tak naprawdę swoją konsystencją przypomina to bardziej serdelka, ale to chyba nie jest najważniejsze. Currywurst potraktowałam jako ciekawostkę turystyczną, spróbowałam, zjadłam i więcej nie muszę :)


Posileni ruszyliśmy w dalszą podróż po Berlinie. Niestety pogoda nie była dla nas zbyt szlachetna i deszcz nas nie opuszczał prawie przez cały wyjazd. Po południu obraliśmy kurs na wspomniane wcześniej sklepy, udało mi się nawet upolować bardzo ładną chustkę. Szperanie po lumpeksach zajęło nam trochę czasu i nim się obejrzeliśmy minęło kilka godzin. O uciekającym czasie przypomniało nam wszystkim nieśmiałe burczenie w brzuchach, szybka decyzja: idziemy na burrito. Kolejna potrawa, do której podchodzę ze sporym dystansem. Byliśmy już w okolicach domu i zawędrowaliśmy do Dolores California Burritos. Nie mają żadnych informacji poza adresem na swojej stronie internetowej http://www.dolores-online.de/ ale na FB mają trochę więcej informacji https://www.facebook.com/DoloresBurritos . Wystrój knajpki był prosty i taki fastfoodowy przez chwilę zmartwiliśmy się, że nie będzie gdzie usiąść, bo wszystkie stoliki były zajęte. Na szczęście nasi chłopcy szybko zauważyli zwalniający się stolik i pozostało nam już tylko złożyć zamówienie. Bardzo spodobał mi się cały system, za buritto lub quesadille z podstawowymi dodatkami była jedna cena (o ile dobrze pamiętam 4,50 euro), a każdy kolejny dodatek był liczony osobno. W ten sposób każdy mógł skomponować sobie taki posiłek na jaki miał ochotę. Moi towarzysze wybrali burrito ja zdecydowałam się na quesadille w cenie miałam takie składniki jak ser i wybrany sos (w moim przypadku kwaśna śmietana) dodatkowo poprosiłam o wołowinę - Adobo Beef i marynowaną czerwoną cebulkę. Kiedy zobaczyłam jak wygląda burrito, ucieszyłam się, że go nie wybrałam. Jedną porcją spokojnie najadły by się 2 albo 3 osoby. Widziałam jak moi znajomi słabną z każdym kęsem, chociaż muszę przyznać, że byli całkiem dzielni bo ostatecznie tylko P. zostawiła troszkę na swoim talerzu, chłopaki zjedli wszystko łącznie z okruszkami. Wcale im się nie dziwie bo danie było naprawdę pyszne. 


Moja quesadilla wyglądała nieco skromniej ale smakiem nie odbiegała od burrito. Dodatki były podane osobno w papierowych kubeczkach. Wyrazy uznania należą się przede wszystkim wołowinie, była przygotowana perfekcyjnie. Zamarynowana na ostro i trzymana tak długo aż nie zacznie się rozpadać-perfekcyjna. Ja swoją porcją najadłam się niesamowicie, reszta wycieczki ledwo wyszła z knajpki :)
Po takiej porcji, nie pozostało nam nic innego, jak tylko powrót do domu spacerem, żeby chociaż troszkę odpokutować to szaleństwo..

Trzeciego dnia w Berlinie wybraliśmy się na niesamowicie ciekawą wycieczkę. Polecam każdemu, kto chce zobaczyć to miasto z innej, nieturystycznej i mniej komercyjnej strony. Wzieliśmy udział w Berlin alternative tour - http://www.newberlintours.com/daily-tours/alternative-city-tour.html . Świetna sprawa, przez trzy godziny dowiedzieliśmy się więcej o historii tego miasta niż z jakiegokolwiek przewodnika, obejrzeliśmy prace berlińskiego street artu, mieliśmy okazję zobaczyć squat od wewnątrz i wysłuchać wielu ciekawych historii. Nie muszę Wam już chyba tłumaczyć, że po wędrowaniu pieszo przez kilka godzin należał nam się odpoczynek w postaci obiadu. I tu dochodzimy do niekwestionowanego króla tego wyjazdu. Mój Ł. wspominał, że czytał o tym miejscu przed wyjazdem i że koniecznie musimy się tam wybrać: Burgermeister mekka wszystkich fanów burgerów http://www.burger-meister.de/. Punkt, który trzeba zaliczyć będąc w Berlinie chociaż przez jeden dzień. 


Najlepszą recenzją tego miejsca, jest kolejka, która nigdy nie maleje. Zamówienia składa się w jednej części baru i potem z numerkiem w ręku niecierpliwie czeka się na swoją kolej. Co nietypowego, bar znajduje się w rozwidleniu dwóch ruchliwych ulic a nad głowami co chwilę przejeżdża S-Bahn. Właściciele zadbali nawet o kilka miejsc do siedzenia i stolików, ale jest ich i tak zdecydowanie za mało. Część klientów bierze zamówienia na wynos, a część siada na odwróconych skrzynkach po napojach, które służą zarówno za stoliki jak i za siedzenia. Nam udało się zdobyć miejsce przy normalnym stole, a ponieważ czas oczekiwania na nasze zamówienie wynosił ponad 30 minut to z każdą chwilą nasze apetyty rosły! W końcu nadeszła ta chwila, gdy na wyświetlaczu pojawiło się magiczne 39 czyli nasze burgery! 

chili burger

cheeseburger

Jestem wielką fanką burgerów i muszę przyznać, że moim faworytem nadal pozostaje warszawski Warburger, ale ten berliński mógłby śmiało z nim konkurować. Bułka była delikatna i lekka, mimo, że zjadłam całą porcję nie czułam się zapchana bułą, jak to często bywa. Poza tym standard, czyli świeże warzywa, ser cheddar no i gwiazda burgera czyli idealnie wysmażone mięso wołowe. Bez żadnej ściemy, niepotrzebnych dodatków czy ulepszaczy smaku, smacznie i prosto ale zdecydowanie slowfoodowo. Idealnie podsumowanie tego fantastycznego berlińskiego dnia. 

Niedziela upłynęła nam pod hasłem pakowania się i wyjazdu, nie było już czasu na kulinarne podboje. Jestem pewna, że do Berlina wrócę jeszcze nie raz, odkryć kolejne nowe smaki i odwiedzić te, które już znam. Z przyjemnością odwiedzę burrito bar i miejsce z burgerami, to moi faworyci.

wtorek, 4 czerwca 2013

Berlin wzywa! Street Food Thursday.

W tym roku na przedłużony weekend majowo-czerwcowy, postanowiliśmy wybrać się ze znajomymi do Berlina, nocleg mieliśmy zapewniony u koleżanki, więc pozostało nam tylko wsiąść w samochód i jechać. Miałam mieszane uczucia co do tej wyprawy, przede wszystkim dlatego, że byłam w tym mieście, w prawdzie tylko przejazdem, ale nie wspominałam tamtej wizyt jako czegoś wyjątkowo spektakularnego. Poza tym obawiałam się, że przez najbliższe cztery dni dane mi będzie żywić się wyłącznie currywurstem... Nic bardziej mylnego! Berlin mnie zachwycił, sprawił, że zakręciło mi się w głowie od kolorów, dźwięków, zapachów i smaków! 

Mieszkaliśmy we wschodniej części miasta przy Strausberger Platz, w pięknej kamienicy, równie monumentalnej co budynki przy warszawskim placu MDM. Od razu widać, że to reprezentacyjna część wschodniego Berlina z resztą dzieliła nas tylko jedna stacja metra od prawdziwej wizytówki czyli Aleksanderplatz. Po przyjeździe mieliśmy niewiele czasu na szybkie odświeżenie się, bo nasza gospodyni zaplanowała, że zabierze nas na street food market, gdzie jej koleżanki miały jedno ze stoisk. Ucieszyłam się, bo nie dość że byłam już trochę głodna po podróży to pojawiło się światełko w tunelu i szansa na coś dobrego do zjedzenia. Przed wyjściem M. ugościła nas jeszcze berlińskim hitem do picia: CLUB-MATE, podobno można to już kupić w Polsce, ale na pewno drożej niż za 70 centów. Patent polega na tym, żeby wypić mniej więcej 1/3 butelki a potem uzupełnić to alkoholem i z tak przygotowaną butelką ruszyć w miasto :) W Berlinie można swobodnie przemieszać się po ulicach z alkoholem nie ma takich zakazów jak w Polsce, ale i tak nikt tego specjalnie nie nadużywa. 



Szczerze mówiąc, z początku CLUB-MATE smakuje jak popiół z wodą, ale już po kilku łykach zaczyna być całkiem dobre. Dla tych, którzy znają smak YERBA MATE nie będzie to jakaś spektakularna nowość, niewątpliwą zaletą tego napoju jest to, że fantastycznie zabija smak alkoholu ;)

Od przekroczenia progu street food market, wiedziałam, że jestem w dobrym miejscu. Znalazłam ich profil na FB, warto tam zajrzeć: https://www.facebook.com/StreetFoodThursday.
Market organizowany jest w czwartki, jeśli chcesz wystawić się na nim ze swoim jedzeniem, musisz zapłacić około 80 euro za stoisko no a potem sprawa jest prosta - co zarobisz jest Twoje. Myślę, że wystawcy nie mają specjalnego problemu z odzyskaniem zainwestowanych pieniędzy, kiedy dotarliśmy na market około 20:00 część stoisk już się zamykała, bo wyprzedali cały towar. My zdecydowaliśmy się stanąć w najdłuższej kolejce do kanapek z wieprzowiną. Powiem tylko, że warto było czekać... w prawdzie kanapek dla nas nie starczyło ale za 5 euro dostałam tackę z najlepszą wieprzowiną jaką zdarzyło mi się jeść. Nie jestem specjalnym mięsożercą, ale w tamtym momencie miałam ochotę pochłonąć co najmniej 2 kolejne porcje..



Mięso było tak idealnie przygotowane, że nie potrzebowałam noża żeby je zjeść, dosłownie rozpadało się na  talerzu, ale jednocześnie było soczyste. Pikle nie zrobiły na mnie już takiego wrażenia, ale to tylko dlatego, że moja babcia robi najlepsze na świecie a te były chyba kupowane a nie przygotowywane samodzielnie. W zestawie był też mały pieczony ziemniaczek, ale on był tylko tłem dla pysznego mięsa. 
Zaspokoiwszy głód, mogliśmy spokojnie zwiedzać stoiska, bez obawy, o rozbiegany wzrok czy trzęsące się ręce. Około godziny 22:00 targ dobiega końca, informuje o tym charakterystyczny brzęczący dzwonek i uczestniczy powoli wychodzą, udając się do domów, albo na dalsze nocne szaleństwa. Mimo tego, że był to czwartek i teoretycznie następnego dnia trzeba było wstać do pracy, ulice były pełne jak w dzień, Berlin to zdecydowanie miasto, które nie zasypia. My dołączyliśmy do znajomych M. w barze Tante Lisbeth, niestety miejsca siedzące zostały tylko w strefie dla palących, więc nie zabawiliśmy tam długo. Po drodze do domu, nasi chłopcy oznajmili, że są głodni (jakże by inaczej) więc M. zabrała nas na kebab, ja osobiście mam ambiwalentny stosunek do tego dania, najbardziej smakuje mi bułka. Tak było i tym razem, mój Ł.zjadł kebab a ja poskubałam bułeczkę. Faktycznie, nie była najgorsza, ale chyba nigdy nie uznam kebabu za danie  nad którym warto się rozpisywać..

W następnym wpisie: o całkiem niezłym currywurst, burrito i smakowitym burgerze!