piątek, 29 sierpnia 2014

Poproszę pączki z wątróbką

Stacjonując na Mazurach zrobiliśmy kilka ciekawych wypadów między innymi do Wilczego Szańca, nigdy tam nie byłam aż dziwne, że nie załapałam się na żadna szkolną wycieczkę.Tym bardziej nie mogłam przepuścić okazji żeby odwiedzić to miejsce. Do celu dojechaliśmy mniej więcej na godzinę 11.00 i w zasadzie rzutem na taśmę udało nam się zaparkować. Na drodze dojazdowej robi się duuuuuuży korek, który w pewnym momencie już tylko rośnie, dlatego warto wstać wcześniej niż pół dnia spędzić w samochodzie. Na wjeździe do parkingu pobierana jest opłata, w naszym przypadku 40 zł (30 zł za bilety i 10 zł za parking) i zostajemy skierowani w stronę wolnych miejsc. Znowu mieliśmy szczęście, bo pierwszy parking znajduje się na betonowej płycie, która w ciągu dnia zamienia się w gorącą patelnię, kiedy ten się zapełni auta kierowane są na drugi leśny parking. Stanęliśmy w cieniu drzew, więc samochód nie nagrzał się w środku. Idąc w stronę wejścia można dołączyć się do grup, które zbierają przewodnicy ale my postanowiliśmy działać na własną rękę. Jeszcze tylko mapka żeby nie zabłądzić i można zwiedzać. Porośnięte mchem bunkry wyglądają przygnębiająco ale ogrom całego obiektu robi wrażenie. Spacer zajmuje nam dobre 1,5 godziny chociaż to tylko 2 kilometry.






Wilczy Szaniec leży rzut beretem od Kętrzyna, więc na obiad wybraliśmy się do Zajazdu pod Zamkiem. Kto z Was śledzi Kuchenne Rewolucje ten wie, że w jednym z sezonów zawitała tam Magda Gessler. Miejsce rozsławiły pączki z nadzieniem z wątróbki, nie było mowy żeby go nie odwiedzić. Szczęście znowu dopisało i zajęliśmy ostatni wolny stolik. Na przystawkę zamówiliśmy pączki (9zł) na danie główne Ł. wybrał żeberka  w sosie miodowym z kaszą gryczaną (26zł) a ja filet z okonia z opiekanymi ziemniaczkami (32zł). Pączki pojawiły się szybko, stanowisko do smażenia znajduje się na dworze i można tam kupić tylko pączki nie siadając w restauracji. Co do smaku..kolejne fantastyczne zaskoczenie, jak ja lubię takie niespodzianki! Farsz wyśmienity ale musicie uwierzyć mi na słowo, że połączenie wątróbki puszystego pączkowego ciasta, cukru pudru i parmezanu działa, i to dobrze. Rozochoceni pączkami czekaliśmy na resztę.Czekaliśmy i czekaliśmy... aż pojawiły się żeberka. Pani kelnerka powiedziała, że zaraz przyniesie moją rybę ale muszę jeszcze chwilę poczekać za co przeprosiła. Niestety przez tą "chwilę" Ł. zdążył zjeść swoje danie.. Mój okoń był rozczarowujący. Banalne i nudne jedzenie, aż przykro było mi patrzeć na talerz. Poza tym moje ziemniaczki miały być opiekane a były obsmażone.. wiem, bo smażyły się tu gdzie pączki, poza tym smak był zupełnie inny. Klapa. Ł. zjadł żeberka ze smakiem ja też próbowałam i niczego im nie brakowało. Myślę, Zajazd pod Zamkiem warto odwiedzić i spróbować pączków bo są niezwykłe. Co do reszty, poprawnie ale bez rewelacji, aha jeszcze lemoniada była pyszna ;)




środa, 27 sierpnia 2014

Tatarskie przysmaki w Kruszynianach

Kolejnym celem na naszej kulinarnej mapie były Kruszyniany czyli jedna z miejscowości znajdujących się na Szlaku Tatarskim. Zanim jednak dotarliśmy na miejsce odwiedziliśmy Krainę Otwartych Okiennic czyli trzy podlaskie miejscowości Soce, Puchły i Trześciankę, w których można obejrzeć XIX i XX wieczne domy z przepięknie malowanymi okiennicami i rzeźbionymi wiatrownicami. Przystanek na rozprostowanie kości zrobiliśmy pod cerkwią w Puchłach, niestety z powodu remontu większość elewacji była przykryta drewnianymi rusztowaniami, więc musieliśmy wspomóc się naszą wyobraźnią. 





Miejscowości są bardzo ciekawe i jeśli będziecie w pobliży warto je odwiedzić, w zasadzie można nawet nie wysiadać z samochodu, bo wszystkie domu położone są wzdłuż głównej drogi. Z Krainy Okiennic ruszyliśmy na północny wschód w kierunku Kruszynian. Przyznam, że kiedy dotarliśmy na miejsce bardzo nie chciałam wychodzić z samochodu, w którym klimatyzacja była rozkręcona na maksa bo na dworze panował nieludzki upał. Wizytę w Kruszynianach mieliśmy zacząć od zwiedzania meczetu, więc z lekkiej sukienki przebrałam się w długie spodnie a na ramiona zarzuciłam bluzę (brakowało mi tylko czapki...). Możecie wyobrazić sobie jak cudownie się czułam ale nie chciałam urazić nikogo w meczecie. Jak się potem okazało trochę za bardzo się przejęłam, bo obok mnie stała dziewczyna w szortach i z odsłoniętymi ramionami i nikt nie wyglądał na oburzonego ;). Przed wejściem musieliśmy zdjąć buty i zostawić je w małej sieni. Szybko odgoniłam myśl o tym kiedy ostatni raz ktoś prał tu dywany, po których miałam chodzić na bosaka i po cichutki wślizgnęliśmy się do środka. Trafiliśmy na pogrzeb, a tak właściwie na koniec opowieści o tatarskich tradycjach dotyczących pochówku. Szybka zmiana, drobna opłata i wykład zaczął się od nowa w mniej więcej 20 minut dostaliśmy porządną porcję wiedzy na temat historii i zwyczajów tatarskich. Potem był czas na dokładne zwiedzenie meczetu i pstryknięcie kilku fotek. Wybiła 14.00 a nam zaczynało burczeć w brzuchach..






Po wyjściu z meczetu doskonale wiedzieliśmy gdzie skierować nasze kroki. Tatarska Jurta, miejsce, które odwiedził nawet Książę Karol ale to nie z tego powodu bardzo chcieliśmy tam zjeść. Pierekaczewnik, mówi Wam to coś? Mnie mówiło niewiele, wiedziałam tylko, że da się to zjeść, ale z czego to jest zrobione, jak wygląda, nie miałam pojęcia. Warto dodać, że pierekaczewnik posiada oznaczenie Unii Europejskiej - Gwarantowana Tradycyjna Specjalność (GTS). Produkty z tym oznaczeniem muszą być wytwarzane w tradycyjny sposób z tradycyjnej receptury przekazywanej z pokolenia na pokolenie. Według mojej najlepszej wiedzy, pierekaczewnik z tym oznaczeniem zjecie tylko w Tatarskiej Jurcie.

 Najważniejsze danie obiadu zamówił Ł. mnie uwiodły kołduny tatarskie podawane z rosołem. Kiedy na stół wjechał pierekaczewnik trochę opadły nam szczęki. Porcja ogromna! Do tego w jednej miseczce surówka z kalafiora a w drugiej sos. A samo danie? Niezwykle ciekawe już na poziomie struktury, cienkie płaty ciasta nieco pofałdowane, przełożone mięsem a całość upieczona. Czegoś takiego jeszcze nie jadłam, smakowało szczególnie z dodatkiem dipu, który był lekko ostry. Myślę, że jest to prawie nie do odtworzenia w warunkach domowych, przede wszystkim trzeba znać dobry przepis, więc bardzo się cieszę, że miałam okazję spróbować tego tatarskiego przysmaku. Mam nadzieję, że kiedyś będzie mi dane zobaczyć sam proces przygotowywania, na żywo :)


Nie mogłam powstrzymać się od porównania kołdunów do Stoczkowych pielmieni, w końcu to też są pierożki z mięsem. Ciasto było zdecydowanie grubsze niż u braci pielmieni ale nie było twarde ani gumowate. W środku pierożka solidna, dobrze doprawiona porcja mięsa. Jedyne co ujmowało temu daniu to rosół. Kompletnie niedoprawiony przypominał bardziej wodę z dodatkiem kilku rosołowych kropli. Solidna szczypta soli i pieprzu jakoś złagodziły złe wrażenia, ale kiedy skończyły się pierożki przestałam jeść zupę.


Kruszyniany i Tatarska Jurta to punkt obowiązkowy do odwiedzenia jeśli wybieracie się na podlasie. Minus za rosół nie obniża wysokiej noty bo kuchnia jest tu wyśmienita i niezwykle orientalna. Na pierekaczewnik trzeba się śpieszyć, bo liczba porcji jest ograniczona a warto spróbować i na własnym podniebieniu odkryć jaka Polska jest ciekawa i różnorodna. Z Tatarskiej Jurty wyjechaliśmy najedzeni i zadowoleni z dwiema drożdżówkami na dalszą drogę. Niestety bułeczki nie miały szans zostać sfotografowane, ponieważ bardzo szybko zniknęły w naszych brzuchach. W ostatni, jak się później okazało, upalny dzień tego lata wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy na Mazury.







poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Białowieża - na tropie wschodnich smaków

W tym roku spędziliśmy bardzo smakowity urlop, w najbliższych wpisach postaram się pokazać Wam to czego mieliśmy okazję spróbować. Nasz plan był prosty jedziemy w Polskę odpocząć i dobrze zjeść. Już teraz mogę śmiało powiedzieć, udało się! W naszym pięknym kraju jest naprawdę wiele miejsc, które oferują coś więcej niż frytki ze starego tłuszczu. Czasem trzeba poszukać ale warto poświęcić trochę czasu i wybrać miejsce, które dopieści Wasze kubki smakowe i odkryje przed Wami kulinarne sekrety regionu.

Na pierwszy ognień wybraliśmy Białowieżę. Pamiętałam to miejsce sprzed wielu, wielu lat, kiedy byłam tam jako dziecko. Po przyjeździe odwiedziliśmy Rezerwat Pokazowy Żubrów, który niestety trąci myszką. Miejsce, które powinno być jedną z wizytówek regionu i magnesem na turystów jest takie samo jak 20 lat temu. Przed wejściem do rezerwatu stoją brzydkie, drewniane, rozpadające się budki z tandetnymi pamiątkami, aż chce się krzyknąć "dlaczego?". Z powodu upału większość zwierząt schroniła się w cieniu, więc po godzinnym spacerze pojechaliśmy zameldować się i zjeść obiad. Przed wyjazdem zrobiłam porządne poszukiwania gdzie w Białowieży warto się zatrzymać. Mieszkaliśmy w przepięknym miejscu - Stoczek 1929. To restauracja oraz 4 pokoje do wynajęcia. Doba ze śniadaniem dla dwóch osób to koszt 250 zł, nie jest najtaniej ale wierzcie mi warto odwiedzić to miejsce, szczególnie ze względu na kuchnię.





Od samego wyjazdu z Warszawy myślałam tylko o tym, że w Białowieży zjem pielmieni. Nie zaskoczy Was więc mój obiadowy wybór :) Ł. odważnie skusił się na ozór. Moje pierożki były doskonałe, właśnie takie, jak je sobie wyobrażałam. Cienkie aksamitne ciasto i dobrze doprawione, intensywnie czosnkowe mięsne nadzienie. Ozora nie spróbowałam ale Ł. bardzo chwalił, więc wierzę mu na słowo. Jedyne co mogę dodać od siebie to, moim zdaniem, bardzo ciekawy sposób podania -pokrojony w cienkie plasterki niczym carpaccio. Zanim dostaliśmy danie główne każde z nas zamówiło zupę. Ja wybrałam zupę rybną (soliankę) a Ł. wersję mięsną tego dania. Fajnie, że zdecydowaliśmy się na dwa rodzaje, dzięki temu każde z nas miało okazję spróbować zupy sąsiada i przekonać się jak bardzo różnią się w smaku mimo podobnych składników i wyglądu. Mięsna wkładka w zupie Ł. nadała jej zimowego charakteru, mocno wyczulany był smak wędzonki. To takie danie, którym można się najeść na długo, moja była zdecydowanie lżejsza ale również bardzo sycąca. Przyznam, że pierwszy raz w życiu  miałam okazję jeść soliankę i kiedy czytałam co wchodzi w jej skład nie mogłam zrozumieć jak to wszystko może do siebie pasować? Kapary, oliwki, ryba i do tego jeszcze ogórek kiszony a to wszystko połączone smakiem pomidorowym. A jednak! Ta zupa to strzał w dziesiątkę i bardzo się cieszę, że miałam okazję spróbować jej w tak fantastycznym miejscu.




Ukontentowani posiłkiem poszliśmy na intensywny spacer żeby bez większych wyrzutów sumienia móc zjeść kolację. Po takim obiedzie nie mogliśmy doczekać się wieczoru. Jeśli mam być szczera to ja od razu wiedziałam co zjem na kolację.. Białowieżę można obejść w ciągu jednego dnia,  szczególnie polecam Wam spacer po niezwykle urokliwym parku pałacowym. Można się zmęczyć bo  jego spora część położona jest na wzniesieniu, więc marsz pod górkę murowany. Dla zmęczonych i spragnionych jest knajpka, która sądząc po jej wystroju, doskonale pamięta poprzedni ustrój ale można tam przysiąść na chwilę i pokrzepić się szklaneczką cydru. 

Po długim marszu przez Białowieżę z jednego jej końca na drugi czuliśmy, że zasłużyliśmy na kolację. Wieczór był piękny i upalny dlatego wybraliśmy miejsca na zewnątrz. Ja zamówiłam bliny gryczane z łososiem a Ł. polędwiczkę wieprzową w sosie grzybowym. Bliny były doskonałe, lekkie i puszyste z solidną porcją łososia na wierzchu a do tego przepięknie podane. Jak na mój gust mogły by być odrobinę bardziej słone ale tylko odrobinę. Całość pasowała do siebie idealnie wędzony łosoś i kwaśna śmietana świetnie podkręcały smak całego dania. Mięso, które zamówił Ł też było wyśmienite. Moim zdaniem porcja była trochę mała, szczególnie dla faceta i to chyba jedyny minus tego dania. Polędwiczki były kruche i soczyste a sosu nie było ani za dużo ani za mało. Do tego gotowane ziemniaczki i kilka kwiatów brokułów i kalafiora. W szklaneczkach przyjemnie bomblował nam cydr a wieczór trwał, trwał i trwał..




W kolejnym wpisie zabiorę Was w na tatarską wyprawę!

niedziela, 3 sierpnia 2014

Placki z jabłkami

Lato w pełni a na działce u Babci piękna jabłonka a na jabłonce antonówki.. Kilka zwinnych ruchów i jabłka są nasze. W sam raz na śniadanie, do placków. Przepis na te placki też jest Babciny dlatego to  kolejny z serii "na oko". To właśnie lubię w kuchni, trochę dosypać, trochę dolać i zawsze wyjdzie.


Składniki na ok 15 placków:
2 antonówki
1 żółtko
ok 300 ml kefiru
mąka - na oko
szczypta soli
szczypta cukru waniliowego
olej

Przygotowanie:
Do miski wbić żółtko, wlać kefir, dodać sól i cukier - wymieszać. Następnie dosypywać mąkę cały czas mieszając. Ciasto musi być gęste tak by mogło oblepić owoce. Jabłka obrać ze skóry i pokroić w plasterki. Na patelni rozgrzać olej i łyżką wykładać owoce w cieście. Olej musi być dobrze rozgrzany, smażyć ok 1 minuty z każdej strony. Nadmiar tłuszczu odsączyć na ręczniku papierowym. Podawać posypane cukrem pudrem.




piątek, 1 sierpnia 2014

Kurkowy omlet

W lodówce została mi garść kurek, za mało na zupę czy makaron ale za to akurat na omlecik dla dwojga, dlatego wczoraj na kolację raczyliśmy się kurkowym omletem. Wykonanie proste i ekspresowe, polecam zabieganym i zakręconym jak ja :) A! I uważajcie z solą, bo łatwo przesadzić, pancetta jest bardzo słona.


Składniki dla 2 osób:
garść kurek
4 jajka
1/2 szklanki startego cheddara
8 plastrów pancetty (można użyć zwykłego boczku)
szczpiorek
łyżka masła
sól, pieprz

Przygotowanie:
Na małej patelni rozgrzać masło i podsmażyć kurki, kiedy zmiękną na drugiej patelni podsmażyć plastry pancetty żeby stała się chrupiąca. W misce rozbełtać jajka tak żeby "wbić" do nich powietrze. Posolić i popieprzyć dodać ser i delikatnie zamieszać. Masę jajeczną wylać na boczek i dodać kurki. Smażyć na średnik ogniu tak by nie przypalić od spodu ale żeby z wierzchu omlet się ściął,. Na koniec posypać posiekanym szczypiorkiem

.