piątek, 4 października 2013

Grzybobranie!

Włoskie tematy odkładam na bok. Letnia opalenizna już dawno wyblakła a praca daje w kość tak, że o urlopie już prawie zapomniałam. Ale nie narzekamy, głowa do góry, zawsze może być gorzej! Długiego wyjazdu w perspektywie nie mam, natomiast grzybiarskie wypady za miasto jak najbardziej. Kilka tygodni temu, tuż po powrocie z wakacji pojechaliśmy z rodziną na mazury. Dziesięcioro dorosłych plus troje dzieciaków, całkiem pokaźna ferajna. Ktoś może uznać, że zbieranie grzybów w takiej dużej grupie nie ma sensu, ale nie o same grzyby tu chodzi. Dla mnie najcenniejszy jest czas spędzony z rodziną. Szczególnie tą dalszą, z którą nie mam okazji być codziennie.
 
W tym roku pogoda nas nie rozpieszczała. Już w drodze na mazury towarzyszyła nam ulewa i deszczowa aura utrzymywała się aż do naszego powrotu w niedzielę. Na szczęście apetyt na grzybobranie mieliśmy wielki. Doświadczeni grzybiarze - w osobie moich dwóch wujów, wychodzili z lasu z pełnymi koszami. Prawdziwki, podgrzybki, koźlaki, same piękne okazy. Ja i Mama nie miałyśmy aż tyle szczęścia, ale przez te kilka dni też udało nam się co nieco zebrać. Chociaż niekwestionowanym królem tegorocznego grzybobrania okazał się jeden z najmłodszych uczestników, który wypatrywał prawdziwki z wielką wprawą. Nie powiem, trochę z zazdrością patrzyłam na jego znaleziska:)

W piątek zajadałyśmy się pysznym makaronem z kurkami. Tego smaku nie da się powtórzyć, to nie to samo, co grzybki kupione na bazarku. Takie świeżo zebrane, prosto z lasu, mają zupełnie inną konsystencję są sprężyste, chrupią pod zębami. Do tego najprostszy na świecie sos śmietanowy i uczta gotowa!


 
 
 
Tego samego dnia wieczorem, mieliśmy zaplanowane ognisko. Kiełbaski, smażone kanie (ja kani nie jem, lepiej żeby ktoś był w pogotowiu ;) ) podobno pyszne, kapusta, przygotowana przez moją ciocię. Smakowita! No i wszystko było by super, ale frajdę popsuł nam deszcz. O ile my siedzieliśmy pod daszkiem, dookoła ognia, o tyle nasze kiełbaski nie miały tego szczęścia. Deszcz padał na jedzenie, które nie miało szansy dobrze się upiec. Ratunkiem dla zgłodniałych był chlebek, który dzieciaki piekły na patykach, posmarowany czosnkowym masełkiem. Rozgrzewający Burbon, też pomagał, tak właściwie, to było bardzo wesoło :) Wznieśliśmy toast za pomyślność dalszych zbiorów i kolejne spotkanie w tym samym gronie za rok.

 
Na sobotę zaplanowaliśmy wycieczkę do Ełku. W zeszłym roku wybraliśmy się tam w poszukiwaniu kartaczy, niestety żadna knajpa nie była przygotowana na inwazję 13 wygłodniałych osób. Tym razem, przezornie, moja kuzynka, jeszcze z Warszawy zamówiła 15 porcji kartaczy. Zanim dojechaliśmy do Ełku czekała nas jeszcze jedna atrakcja - zupa grzybowa. Jak na złość, po wejściu do knajpki rozładował mi się aparat, więc jedyne zdjęcia, jakie mam są wykonane telefonem komórkowym a ich jakość pozostawia wiele do życzenia. Knajpka, w której jedliśmy zupę, znajduje się przy drodze numer 63 za Piszem w kierunku Orzysza. Nie znam nazwy, ale nie sposób ją minąć, już z daleka do zdjęcia nogi z gazu zachęca policyjny radiowóz stojący po lewej stronie. Kiedy podjedziemy bliżej okazuje się, że to stary polonez przemalowany w charakterystyczny policyjny wzór. Na google maps wygląda to tak:

 
Naprawdę warto zrobić tam postój. Niech Was nie zniechęci mocno eklektyczny wystrój wnętrza, zupa jest tego warta. Za 10 zł dostaniecie miskę wielkości małego wiaderka, wypełnioną grzybami. Nie jest to klasyczna grzybowa, jaką znam. Powiedziałabym, że smakuje bardziej jak zupa jarzynowa z wkładką z grzybów, ale to nie ma znaczenia. Jest naprawdę smaczna i treściwa. Żadnej ściemy, porządne proste jedzenie. Ja wzięłam jedną porcję i podzieliłam się z Mamą, bo inaczej nie było by szansy na zjedzenie kartaczy. Pokrzepieni zupą ruszyliśmy w stronę Ełku.
 
W Restauracji Kuźnia Smaku, nie było nikogo poza obsługą. Trochę nas to zaskoczyło, bo w zeszłym roku o tej porze nie można tam było dostać wolnego stolika. Mimo braku gości restauracja nie była przygotowana na przyjęcie takiej dużej grupy jak nasza. Przede wszystkim nie było żadnego stołu przy którym swobodnie moglibyśmy usiąść. Ostatecznie złączyliśmy dwa największe i jakoś się ścisnęliśmy. Po chwili zaczęły pojawiać się przed nami kartacze. Pomyślałam - "nie jest dobrze..". To co zobaczyłam przerosło moje najśmielsze oczekiwania! Porcje były gigantyczne.
 
 
Jedzenie smaczne, ale nic poza tym. Za dużo ciasta za mało mięsa w środku. Okrasa z wędzonego boczku, trochę za dużo tłuszczu. Zjadłam połowę jednego kartacza i poczułam się syta. Po tak obfitym obiedzie wybraliśmy się na spacer uliczkami Ełku i wróciliśmy do Pisza. Reszta weekendu upłynęła nam na spacerach, zbieraniu grzybów i odpoczywaniu. Baterie naładowane...

 
 
 
 
 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz