Włoskie tematy odkładam na bok.
Letnia opalenizna już dawno wyblakła a praca daje w kość tak, że o urlopie już
prawie zapomniałam. Ale nie narzekamy, głowa do góry, zawsze może być gorzej!
Długiego wyjazdu w perspektywie nie mam, natomiast grzybiarskie wypady za
miasto jak najbardziej. Kilka tygodni temu, tuż po powrocie z wakacji
pojechaliśmy z rodziną na mazury. Dziesięcioro dorosłych plus troje dzieciaków,
całkiem pokaźna ferajna. Ktoś może uznać, że zbieranie grzybów w takiej dużej
grupie nie ma sensu, ale nie o same grzyby tu chodzi. Dla mnie najcenniejszy
jest czas spędzony z rodziną. Szczególnie tą dalszą, z którą nie mam okazji być
codziennie.
W tym roku pogoda nas nie rozpieszczała. Już w
drodze na mazury towarzyszyła nam ulewa i deszczowa aura utrzymywała się aż do
naszego powrotu w niedzielę. Na szczęście apetyt na grzybobranie mieliśmy
wielki. Doświadczeni grzybiarze - w osobie moich dwóch wujów, wychodzili z lasu
z pełnymi koszami. Prawdziwki, podgrzybki, koźlaki, same piękne okazy. Ja i
Mama nie miałyśmy aż tyle szczęścia, ale przez te kilka dni też udało nam się
co nieco zebrać. Chociaż niekwestionowanym królem tegorocznego grzybobrania okazał
się jeden z najmłodszych uczestników, który wypatrywał prawdziwki z wielką
wprawą. Nie powiem, trochę z zazdrością patrzyłam na jego znaleziska:)
W piątek zajadałyśmy się pysznym makaronem z
kurkami. Tego smaku nie da się powtórzyć, to nie to samo, co grzybki kupione na
bazarku. Takie świeżo zebrane, prosto z lasu, mają zupełnie inną konsystencję
są sprężyste, chrupią pod zębami. Do tego najprostszy na świecie sos śmietanowy
i uczta gotowa!
Tego samego dnia wieczorem,
mieliśmy zaplanowane ognisko. Kiełbaski, smażone kanie (ja kani nie jem, lepiej
żeby ktoś był w pogotowiu ;) ) podobno pyszne, kapusta, przygotowana przez moją
ciocię. Smakowita! No i wszystko było by super, ale frajdę popsuł nam deszcz. O
ile my siedzieliśmy pod daszkiem, dookoła ognia, o tyle nasze kiełbaski nie
miały tego szczęścia. Deszcz padał na jedzenie, które nie miało szansy dobrze
się upiec. Ratunkiem dla zgłodniałych był chlebek, który dzieciaki piekły na
patykach, posmarowany czosnkowym masełkiem. Rozgrzewający Burbon, też pomagał,
tak właściwie, to było bardzo wesoło :) Wznieśliśmy toast za pomyślność
dalszych zbiorów i kolejne spotkanie w tym samym gronie za rok.
Na sobotę zaplanowaliśmy
wycieczkę do Ełku. W zeszłym roku wybraliśmy się tam w poszukiwaniu kartaczy,
niestety żadna knajpa nie była przygotowana na inwazję 13 wygłodniałych osób.
Tym razem, przezornie, moja kuzynka, jeszcze z Warszawy zamówiła 15 porcji
kartaczy. Zanim dojechaliśmy do Ełku czekała nas jeszcze jedna atrakcja - zupa
grzybowa. Jak na złość, po wejściu do knajpki rozładował mi się aparat, więc
jedyne zdjęcia, jakie mam są wykonane telefonem komórkowym a ich jakość
pozostawia wiele do życzenia. Knajpka, w której jedliśmy zupę, znajduje się
przy drodze numer 63 za Piszem w kierunku Orzysza. Nie znam nazwy, ale nie
sposób ją minąć, już z daleka do zdjęcia nogi z gazu zachęca policyjny radiowóz
stojący po lewej stronie. Kiedy podjedziemy bliżej okazuje się, że to stary
polonez przemalowany w charakterystyczny policyjny wzór. Na google maps wygląda
to tak:
Naprawdę warto zrobić tam postój.
Niech Was nie zniechęci mocno eklektyczny wystrój wnętrza, zupa jest tego
warta. Za 10 zł dostaniecie miskę wielkości małego wiaderka, wypełnioną
grzybami. Nie jest to klasyczna grzybowa, jaką znam. Powiedziałabym, że smakuje
bardziej jak zupa jarzynowa z wkładką z grzybów, ale to nie ma znaczenia. Jest
naprawdę smaczna i treściwa. Żadnej ściemy, porządne proste jedzenie. Ja wzięłam
jedną porcję i podzieliłam się z Mamą, bo inaczej nie było by szansy na
zjedzenie kartaczy. Pokrzepieni zupą ruszyliśmy w stronę Ełku.
W Restauracji Kuźnia Smaku, nie
było nikogo poza obsługą. Trochę nas to zaskoczyło, bo w zeszłym roku o tej
porze nie można tam było dostać wolnego stolika. Mimo braku gości restauracja
nie była przygotowana na przyjęcie takiej dużej grupy jak nasza. Przede
wszystkim nie było żadnego stołu przy którym swobodnie moglibyśmy usiąść.
Ostatecznie złączyliśmy dwa największe i jakoś się ścisnęliśmy. Po chwili
zaczęły pojawiać się przed nami kartacze. Pomyślałam - "nie jest
dobrze..". To co zobaczyłam przerosło moje najśmielsze oczekiwania! Porcje
były gigantyczne.
Jedzenie smaczne, ale nic poza
tym. Za dużo ciasta za mało mięsa w środku. Okrasa z wędzonego boczku, trochę
za dużo tłuszczu. Zjadłam połowę jednego kartacza i poczułam się syta. Po tak
obfitym obiedzie wybraliśmy się na spacer uliczkami Ełku i wróciliśmy do Pisza.
Reszta weekendu upłynęła nam na spacerach, zbieraniu grzybów i odpoczywaniu.
Baterie naładowane...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz