piątek, 27 września 2013

Weneckie popołudnie - pyszny obiad i najdroższy drink w życiu :)

Do tawerny Campiello Remer dotarliśmy bez trudu. Wewnątrz knajpki panował przytulny półmrok. Okienka były małe a całość wyglądała trochę jak wygospodarowana z części garażu, których z wiadomych przyczyn w Wenecji nie ma.. Byliśmy pierwszymi klientami, więc mogliśmy wybierać, gdzie chcemy usiąść. Chwilę później nas knajpka zaczęła zapełniać się gośćmi. Wiedzialam napewno, że w Wenecji chcę zjeść tiramisu, bo to ojczyzna tego deseru, ale zanim zamówiliśmy słodkości trzeba było wybrać danie główne. Ja zdecydowałam się na klasykę makaron z pomidorami a Ł. wybrał wersję z sardelami. Jedzenie pojawiło się błyskawicznie, całe szczęście, bo byliśmy baaaardzo głodni. Moje było przepyszne! To kolejny dowód na to, że prosta kuchnia nie musi być zwyczajna i oczywista. Sos pomidorowy i makaron połączenie wyjątkowo klasyczne, ale ser, którym posypane było danie miał niezwykły smak, ponieważ był wędzony. Trochę jak nasz oscypek, ale nie było to dokładnie to samo. Jestem gapa, bo nie zrobiłam sobie zdjęcia menu i nie mogę sobie przypomnieć jak się nazywał. Oczywiście porcja była gigantyczna więc Ł. po zjedzeniu swojego dania musiał mnie wspomóc. Jego pasta była bardzo instensywnie rybna w smaku, nie wiem, czy mnie odpowiadałby taki smak, ale on wyglądał na zadowolonego.
 
 
W trakcie oczekiwania na deser zdążyłam zrobić kilka zdjęć. Na szczególną uwagę zasługiwał niezwykły ekspres do kawy, wyglądał trochę kosmicznie, ale kawa z niego smakowała wyśmienicie!
 

 
 
Idealnym dodatkiem do pysznej kawy było długo wyczekiwane tiramisu. Fajnie jest próbować dań w miejscu,  którego pochodzą i poznawać ich oryginalny smak. Muszę powiedzieć, że nie zawiodłam się, deser był delikatny i kremowy z wyczuwalną nutką amaretto i kawy. Na szczęście ten smak nie zdominował całości. Biszkopt był puszysty a krem miał cudowną lekką konsystencję ale jednocześnie nie rozlewał się za bardzo.
 
 
Nie ma co, po takim obiedzie ciężko nam było zebrać się i wyruszyć na dalsze zwiedzanie, uff.. Czas uciekał, nie było wyjścia, musieliśmy rozstać się z tawerną, myśląc o tym, że kiedyś na pewno do niej wrócimy. Pieszo doszliśmy do północnego krańca wyspy i na przystani Ospedale czekaliśmy na tramwaj, którym wróciliśmy na Plac św. Marka, z którego ponownie poszliśmy na targowisko za mostem Rialto. Stwierdziliśmy, że to najlepsze miejsce, żeby kupić pamiątki - w naszym przypadku magnesy dla kilku bliskich osób. Nasz wenecki dzień powoli dobiegał końcowi. bo o 20.00 odpływał nasz statek. Ostatnie chwile w tym niezwykłym mieście spędziliśmy w jego głównym punkcie, czyli... na  Placu św. Marka :) Znajomi, którzy byli na urlopie tydzień wcześniej polecili nam żebyśmy usiedli w jednej z knajpek, w których grają muzykę na żywo i tak też zrobiliśmy. Potem okazało się, że wybraliśmy to samo miejsce, w którym oni byli tydzień wcześniej :) Nie byliśmy głodni, ponieważ od obiadu nie minęło wiele czasu, ale chcieliśmy pożegnać Wenecję pysznym drinkiem. Ja zamówiłam aperol spritz a Ł. nini bellini. (przepis znajdziecie na blogu, o tutaj). Zanim usiedliśmy kelner uprzedził nas, że za muzykę na żywo jest opłata, doliczana do rachunku, w wysokości 6 euro. No trudno, jak mus to mus, w końcu to ekskluzywna miejscówka. Finalnie okazało się, że stawka liczona jest od osoby, więc za samą muzykę zapłaciliśmy 12 euro. Grunt to nie przeliczać na złotówki bo to były najdroższe drinki w moim życiu. Czy warte swojej ceny? Nie jestem pewna.. Ł. stwierdził, że najlepiej było, kiedy orkiestra robiła sobie przerwę w graniu. Faktycznie trochę fałszowali, ale to też miało swój urok :)
 
 
Przy ostatnich promieniach zachodzącego słońca żegnaliśmy się z Wenecją. Piękną, tajemniczą i przede wszystkim bardzo smakowitą..
 
Santa Maria della Salute
 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz