wtorek, 10 września 2013

Włoska wyprawa, wielkie rozczarowanie czy bella vita?

To takie oczywiste, że wszytko co dobre szybko się kończy, ale czemu akurat w tym stwierdzeniu musi być aż tyle prawdy? Do tegorocznego urlopu ledwo udało mi się dotrzeć. Poziom stresu i przemęczenia był bardzo wysoki i udzielił się chyba wszystkim z mojego otoczenia, Ł. od jakiegoś czasu też chodził naburmuszony i zły, zaczynało być niewesoło. Nawet gotować się nie chciało. Dlatego, kiedy wszyscy zdążyli już wypocząć, opalić się i wrócić z nowymi siłami do warszawskiej rzeczywistości, w podróż wybraliśmy się my! Szczerze mówiąc, przed wyjazdem, nawet ciężko było mi wykrzesać odrobinę entuzjazmu na to, co nas czeka. Chciałam już po prostu jechać, jak najdalej od miejsc które stały się przyczyną smutków i letnich przygnębień (tak, te letnie też istnieją), chciałam uciec.

Kierunek obraliśmy dość spontanicznie, chociaż nieprzypadkowo. W marcu odwiedziłam razem z A. Rzym i to właśnie ta wyprawa przesądziła o moim wakacyjnym kierunku. Wpadłam jak śliwka w kompot. Rzym mnie zauroczył i wrócę tam, na pewno. Pięciodniowy wyjazd sprawił, że zapragnęłam więcej, dlatego dość szybko po powrocie zamówiłam przewodnik po Włoszech i zaczęłam snuć pierwsze plany.
Pierwotnie mieliśmy dojechać aż do Sycylii odwiedzając po drodze wszystko co nam się zamarzy, ale stopniowo trasa naszego wyjazdu kurczyła się. Dwa tygodnie to za mało na włoski trip, o jakim pierwotnie myślałam. Poza tym chyba nie zdążylibyśmy odpocząć, tym razem nie tego nam było trzeba. Oboje potrzebowaliśmy odmiany od codziennego pośpiechu i pędu, w którym gnaliśmy nie wiadomo gdzie. Ale przecież nic straconego, na objechanie Włoch przyjdzie jeszcze czas. Finalnie zdecydowaliśmy się na północ, wybraliśmy miejscowość Cavallino -Treporti jako punkt docelowy z myślą o tym, że odwiedzimy to, co po sąsiedzku. Trasę, którą mieliśmy do pokonania rozłożyliśmy sobie na dwa dni, zakładając, że pierwszego pokonamy więcej kilometrów.
Wyruszyliśmy w niedzielę, więc w poniedziałek ok 14.00 byliśmy już na miejscu. Urlop rozpoczęliśmy małym rozczarowaniem, dotyczącym naszego hotelu.. tak naprawdę to było całkiem duże rozczarowanie. Pokój był malutki, ciasny i niezbyt czysty a do tego wszechobecne kadzidełka, które nieudolnie próbowały ukryć brzydki zapach. Mówi się trudno, przecież tak właściwie będziemy tam tylko spać - pomyślałam. Lekko rozczarowani postanowiliśmy przejść się po mieście i poszukać czegoś pysznego do zjedzenia. Niestety godzina 15.00 to chyba najgorsza pora, żeby szukać otwartej knajpki. Z reguły większość z nich pracuje od rana do 13.00 - 14.00 a potem dopiero od 18.00. Nie mogąc znaleźć nic ciekawego byliśmy zmuszeni wybrać niezbyt ciekawe miejsce z szyldem pizza 24h. Nie spodziewałam się niczego spektakularnego, ale tortellini, które zamówiłam były okropne. I to był moment, który przelał czarę goryczy. Po dwóch dniach podróży, w końcu dotarłam na mój wyczekany urlop a wszystko było nie tak! Rozryczałam się jak dzieciak bo czułam, że to będą najgorsze wakacje mojego życia..
Wtorek przywitał nas pięknym słońcem. Postanowiłam dać "tym cholernym Włochom" jeszcze jedną szansę i zawalczyć o udany wypoczynek. Przed wyjazdem dogłębnie przestudiowałam blogi i fora kulinarne pod kątem tego, co zjeść w miastach, które planowaliśmy odwiedzić ale jakoś nie przyszło mi do głowy sprawdzić samego Cavallino. Rano, z nowym, chociaż ledwo tlącym się, entuzjazmem usiadłam do poszukiwań. Niezawodny okazał się tripadvisor, który już wielokrotnie odkrył przede mną miejsca ze wspaniałą kuchnią. Po wprowadzeniu odpowiednich danych, wyskoczyło mi zaledwie kilka propozycji z czego dwie zasługiwały na jakąkolwiek uwagę. "Okej, przynajmniej coś, nie będę nastawiać się negatywnie, pójdziemy wieczorem na kolację i zobaczymy co serwują" - z tym postanowieniem poszliśmy na plażę... O 18.00 wybiła godzina zero, wolnym spacerem wyruszyliśmy na spotkanie z przeznaczeniem :) Przed wejściem do restauracji stało menu, więc zanim weszliśmy do środka zerknęliśmy co podają - wyglądało nieźle. Pełni nadziei przeszliśmy przez próg i....usłyszeliśmy słodkie "buonasera" a przed nami pojawiła się kelnerka z menu pytająca nas "due?", "Tak! Tak! Tak! To znaczy si due!". I już wiedziałam, ze będzie super! Myślę, że od wejścia do tej restauracji zaczął się nasz prawdziwy włoski urlop, bo od tego dnia odwiedzaliśmy ją prawie codziennie..
Na pierwszy ogień zamówiliśmy ser buratta jako przystawkę i pizzę margherita - chciałam sprawić czy to co teoretycznie powinno być najprostsze jest również najlepsze. Sera buratta, miałam przyjemność spróbować w Rzymie, niesamowity smak. Niestety nie udało mi się znaleźć go w menu żadnej warszawskiej knajpy ale można kupić go w małej Italii. Jedyny kłopot polega na tym, że we Włoszech kosztuje 1,40 euro a w Polsce 17 złotych, spora różnica. Wracając do sedna, burro to po włosku masło a smak tego sera jest iście maślany. Dosłownie rozpływa się w ustach, a jego kremowa konsystencja jest czymś niemalże doskonałym! Smakuje świetnie na zimno podany na liściach rukoli jak i delikatnie rozpuszczony np. na wierzchu makaronu. Byłam nawet lekko zdziwiona, że Ł. który nie przepada za mozzarellą na zimno zasmakował właśnie w burracie. A pizza? Idealne ciasto, chrupiący lekko puszysty brzeg i idealnie cienki środek, sos pomidorowy lekko słodkawy.. do tego pyszne białe wino, byliśmy zachwyceni!






2 komentarze:

  1. czy ser buratta to ta mozzarella ze śmietaną w środku? Pizza wygląda idealnie, aż zrobiłam się głodna!/ pulicolada

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To nie jest dokładnie mozzarella ale prawie tak;) Skórkę ma twardą jak bufala a w środku jest miękka i śmietankowa:))

      Usuń