środa, 11 września 2013

Vecchia Europa czyli nasza dwutygodniowa mekka.

Odnajdując w Cavallino knajpkę o wdzięcznej nazwie Vecchia Europa, nabraliśmy apetytu na naprawdę udane wakacje. Dla niektórych perspektywa stołowania się w jednym miejscu przez większość czasu nie byłaby zadowalająca, ale ja lubię wracać do miejsc, w których jedzenie po prostu mi smakuje. Dzięki temu, przez  dwa tygodnie, przerobiliśmy prawie całą kartę i spróbowaliśmy wszystkiego na co mieliśmy ochotę, niektóre dania zamawialiśmy po kilka razy.. Nie wiem jak Wy, ale ja uwielbiam owoce morza a ilekroć mam okazję jeść je za granicą korzystam z tego, bo ich ceny są zdecydowanie niższe niż w Polsce. Kto miał okazję widzieć włoską trattorię, ten wie, że często nie grzeszą one przesadną urodą jeśli chodzi o wystrój, nasza Vecchia była jednym z takich miejsc. Ale czy to wystrój jest najważniejszy? Zdecydowanie nie!
 
Kiedy wybijała godzina 18.00 zbieraliśmy się z plaży i szliśmy na kolację, to był zdecydowanie żelazny punkt programu. Na ogół byliśmy pierwszymi gośćmi, dzięki temu mogliśmy dowoli wybierać, przy którym stoliku chcemy zjeść. Jakoś tak wyszło, że upatrzyliśmy sobie jeden i zawsze przy nim siadaliśmy. Na patio, trochę w rogu,  świetne miejsce, żeby popatrzeć się na ludzi, a ja bardzo lubię to robić :) Najbardziej rzucało się w oczy to, że Niemcy nie potrafią jeść nożem i widelcem, ale może daruje sobie moją opinię na ten temat.. Po kilku dniach, staliśmy się stałymi klientami. Właściciel, bardzo życzliwy i pogodny człowiek, który również zajmował się gośćmi, częstował nas swoim limoncello, które serwował zawsze na koniec kolacji. To taki prosty gest, który nie wymaga specjalnych starań  a niesie ze sobą wielką przyjemność. My czuliśmy się po prostu wyróżnieni :) Zresztą, te kolacje wprawiały nas w wyjątkowo dobry nastrój, po wypiciu spritzu, butelki wina i cytrynówki na zakończenie świat stawał się piękniejszy!
 
Poza serem burrata na przystawkę zamawialiśmy takie pyszności jak: grillowane krewetki, mule w sosie pomidorowym, szynkę prosciutto na rukoli, małże św. Jakuba. Im biżej było wyjazdu tym więcej zamawialiśmy, chcieliśmy nacieszyć się smakami, póki mieliśmy na to czas. Grillowane krewetki to był istny obłęd, krewetkożercy na pewno doskonale mnie rozumieją. Ich mięso było tak smakowite, że nie potrzeba było żadnych dodatkowych ulepszaczy czy przypraw. Wystarczyło jedynie delikatne skropić oliwą i cytryną. Największa ich wada polegała na tym, że po obraniu z pancerzyków, do zjedzenia zostawało tak mało :( Jednocześnie był to dla mnie idealny pretekst by zamawiać je często.
 
grillowane krewetki
 
Któregoś wieczoru zobaczyłam, że ludzie przy sąsiednim stoliku zamówili na przystawkę małże św. Jakuba. Następnego dnia poszliśmy ich śladem. Potrawa była pięknie podana, każda z trzech muszli była przygotowana w inny sposób. Pierwsza to samo mięso małży jedynie skropione oliwą i cytryną, kolejna była zapieczona pod bułką tartą a trzecia pod startą cukinią. Wszystkie były podane na ciepło.
 
małże św. Jakuba
 
Idealną przystawką dla naszej dwójki okazały się mule. Przygotowywałam je i jadłam wielokrotnie, ale nigdy w sosie pomidorowym. Znam to połączenie w teorii ale jakoś nie miałam okazji spróbować, te w białym winie smakują mi tak bardzo, że zawsze się na nie decydowałam. Tym razem nie było tego kłopotu bo w naszej knajpce serwowali tylko wersję z pomidorami. Nie byłam wcale zaskoczona tym, że bardzo przypadły mi do gustu :) Dodam tylko, że w karcie figurowały jako przystawka, natomiast porcja była tak duża, że spokojnie mogła być daniem głównym dla jednej osoby.
 
mule
 
Najlepszym dodatkiem do wszystkich przystawek był chleb, maczany w oliwie albo sosach z dań, które rozpływały się po talerzach..
 
Dania główne, które jedliśmy to zupełnie osobna historia, na kolejny wpis :)
 

 

1 komentarz: